wtorek, 24 lipca 2012

barreirinhias.



I szlag trafił chronologię. Nie miałam dostępu do internetu przez weekend, więc teraz spore zaległości do nadrobienia. Czemu nie miałam internetu i co właściwie robiłam przez trzy ostatnie dni? Już odpowiadam.



W piątek wczesnym popołudniem wyruszyliśmy autobusem z Sao Luis do Barreirinhias [baherinias]. Odległość to niecałe 300 km. Miejscowość w gruncie rzezy turystyczna. Główną atrakcją jest park narodowy Lençóis Maranhenses. A miasteczko jest jednym z dwóch miejsc, które specjalizują się w organizowaniu wycieczek do tego pustynnego raju.



Sobotni poranek spędziliśmy nad Rio Preguiças, co oznacza leniwa rzeka. Jak i woda tak i my niespiesznie delektowaliśmy się przedpołudniem, by drugą część dnia poznawać wydmy i nie tylko należące do parku narodowego.

Z Margo, która jest Rosjanką zarządziłyśmy mały strajk. Często zdarza się, że wszyscy płynnie przechodzą na portugalski, bo im łatwiej. Mimo tego że zamierzam się nauczyć tego języka i znam już kilka słów to dalej jakby za mało by uczestniczyć w rozmowie. Tak oto odkryłyśmy, że nasz języki nie są aż tak różne. Mówiąc wolno i wyraźnie możemy się zrozumieć, a w ramach trudności zawsze pozostaje nam angielski. :)



czy wiecie.... czym różni się Lençóis Maranhenses od innych pustyń?

Lençóis Maranhenses to pustynia obfitująca w oazy. W porze deszczowej zamienia się w jedną wielką wodę aż po horyzont poprzedzielaną wydmami. Niestety w ostatnim czasie deszcz nie był na tyle łaskawy żeby oglądać ten cud natury w pełnej krasie. Większość z jezior poznikało, pozostawiając ledwie wilgotne dna.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------



I tak warto było przejść się pół godziny przez pustynię, żeby popływać w ogromniastej kałuży otoczonej nieco zielenią. Do jaki i z pustyni transport odbywał się za pomocą aut terenowych i mieliśmy niemałą frajdę gdy na wybojach kierowcy zaczęli się ścigać. :)



Na koniec na obrzeżach wioski musieliśmy poczekać na prom, który pozwoli nam dostać się do centrum i do domu. Przy tej okazji można było się zapoznać z tutejszym rękodziełem i zjeść przepyszne beiju.



Beiju [beżu] to coś na kształt naleśnika. Również wytwór patelni, ale półproduktem jest tapioka wytwarzana z manioku. Maniok zaś to całkiem użyteczne warzywo. Poznając tutejszą kuchnię coraz bardziej się o tym przekonuję. :) Jest on wykorzystywany na wiele sposobów i za wikipedią jest trzecim źródłem kalorii na świecie.



Całkiem wieczorem wybraliśmy się by posłuchać forro. Krótkiej instrukcji jak się to właściwie tańczy udzielił nam Felipe. Ale o muzyce i tańcu napiszę innym razem (mam nadzieję).



Natomiast wycieczka dnia drugiego podobała mi się jeszcze bardziej. :D Małą motorówką zwiedzaliśmy wcześniej wspomnianą rzekę. Oczywiście i tym razem miałam okazję spotkać lasy namorzynowe.



Późnym wieczorem wróciliśmy do Sao Luis. Nawet jeśli siedziałam od strony przejścia, a za oknem było ciemno, że oko wykol to oglądanie tego pogrążonego w nocy świata było bardziej interesujące niż nie jeden film. :)
 

2 komentarze:

  1. Pieknie! Tak sie ciesze, ze sie dobrze bawisz!
    Ja tez mielam cudowny weekend, choc ostatnie dni troche przechorowalam, przez co gorzej sie czulam. Ale juz wracam do zycia, a od jutra zaczynam zwiedzanie! Mam 3 dni na Mexico City!
    A wkrotce sie widzimy i jedziemy razem! Hurra!

    OdpowiedzUsuń
  2. aaaa! tak strasznie chce tu zostać. już tęsknie nawet jeśli nadal tu jestem. taaaaki głóg poznawczy. jeszcze tyle tyle rzeczy. też się ciesze, że się wkrótce zobaczymy, ale konieczność opuszczenia sao luis nieco zmniejsza mój entuzjazm.

    ostatni tydzień. czuje jakby mi słoń siadł na sercu i złamał je doszczętnie. nie pamiętam żebym kiedykolwiek w moim życiu była tak oczarowana jakimś chłopcem jak tym miejscem. uwielbiam je w całości. urocze zabytki i zrujnowane kamienice, ulice ,pełne śmieci i ubóstwo. każdą chwilę w brazylii chłonę jak gąbka. kiedy potrzebuję być sama i kiedy mam ochotę na towarzystwo chcę być tu. <3

    OdpowiedzUsuń