wtorek, 31 grudnia 2013

wycieczka pod choinkę.

W tym roku pod choinkę dostałam bilety lotnicze. Do Berlina i z powrotem. Aniołek trafił w dziesiątkę, bo poza tym ze ostatnie kilka miesięcy nie podróżowałam i już mocno mnie to uwierało, nie miałam żadnych sensownych planów sylwestrowych, to głównym punktem programu jest spotkanie z Larissą, moja przyjaciółką z Brazylii, z którą nie widziałam się prawie półtora roku.



Tym czasem przyziemne problemy. Jak zwykle przy panowaniu nastąpił cud pomnożenia. Najpierw w niezwykły sposób z kilku bluzek i paru kosmetyków zrobił się ogromny tłum rzeczy. A potem równie magicznie wszystkie te pakunki po drobnych pertraktacjach udało się tą całą mnogość upchnąć w dwa plecaki - bagaż główny i poręczy. Na szczęście tym razem poszło w objętość i przynajmniej nie było kłopotu z wagą.

Zastanawia mnie bardzo co tym razem umknęło mojej uwadze. Pidżama jako najczęściej zapominamy przeze mnie element jest na pewno. :P

poniedziałek, 25 listopada 2013

jak turysta we własnym mieście.

I ty możesz poczuć się jak turysta we własnym mieście. Cały świeżo zakończony weekend biegałam od muzeum do muzeum z drobnymi przerwami na inne atrakcje turystyczne. Dzięki kolejnym znajomym z zagranicy mam okazje dokształcić się na temat miejsca, w którym się urodziłam i nadal mieszkam.

dzwon wacław. najmniejszy z pięciu dzwonów na wieży zygmuntowskiej, w katedrze na wawelu.

środa, 30 października 2013

kanto kantare. sielanak.


Weekendowy dobry czas żeby pośpiewać, pobyć, odpocząć i zatęsknić. Brakowało mi tego. Dwa dni w zacnym towarzystwie. Nie mam słów, dosłownie. :P




środa, 16 października 2013

vaya con dios do wrocławia.


Potrzebuję podróżowania jak jedzenia, wody, czy powietrza. Wrzesień był długi i ciężki dwie wyprawy do Warszawy były zupełnie nie turystyczne, ale taka dawka zmiany punktu siedzenia jest wystarczająca do przeżycia. Więc gdy wczesnym popołudniem mama zaproponował, że można by pojechać na koncert Vaya Con Dios do Wrocławia postawiłam na głowie pół swojego świata. Trzy godziny później byłam już spakowana, zwarta i gotowa do drogi. Mnie nie trzeba dwa razy namawiać do podróży.


Żeby nie było, wyjściowo nie wiedziałam co to za zespół. Potem okazało się, że znam nie jedną ich piosenkę. Uwielbiam muzykę, ale jestem ignorantem jak chodzi o nazwy i nazwiska. A rzecz, którą zaśpiewali na koniec, to nawet słowa znałam na pamięć. :P Ta trasa koncertowa jest ich pożegnalną, ciesze się że poznałam ich muzykę. Lepiej późno niż później. A ostatnio cierpię na duży niedosyt nowej muzyki.



Sam Wrocław całkiem sympatyczny, już kilka razy wcześniej tam byłam. Miasto krasnali w którym urokliwe zabytki bezpardonowo przeplatane są z architektonicznymi pozostałościami socjalizmu. Robi wrażenie gdy pięć minut spacerem od rynku można spotkać niskie bloki jak się patrzy. Natomiast kawałek dalej nadal można spotkać stare kościoły, czy urocze kamieniczki.


À propos krasnali, to już wcześniej nurtowało mnie skąd pomysł, swoją drogą całkiem niezły. Pierwszy krasnalowy pomnik powstał w 2001 roku i był hołdem dla Pomarańczowej Alternatywy, opozycyjnego ruchu o korzeniach wrocławskich. Później powstawały inne krasnalowe rzeźby i mnożą się do dziś.


Ostrów Tumski dawny gród i kolebka Wrocławia, a obecnie to najstarsza zabytkowa część miasta, znajduje się pomiędzy ujściem rzek Oławy, Ślęzy i Widawy. Godna polecenia panorama rozciągająca się z  północno-zachodniej wierzy Archikatedry św. Jana Chrzciciela.  Leniwy czy nie tylko trochę schodów do pokonania, potem kasa, bilet i do windy. Jak powiedział pan machinę tą obsługujący jest to najstarsza w Polsce winda zamontowana w wierzy kościelnej. Tak czy inaczej widok zacny.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

daleko, wysoko, wśród manowców.


Bo 24 urodziny ma się tylko raz w życiu. Ja miałam kilka dni temu. Generalnie nie lubię swoich urodzin. Nie przeszkadzam mi starzenie się, nadal z utęsknieniem czekam, aż uzyskam wizualną pełnoletność. Upływ czasu trochę ogranicza mnie co do możliwości, jasne staje się, że nie zrobię do końca życia wszystkiego co bym zrobić chciała.


Te urodziny były dla mnie o tyle szczególe, że jako małe dziecko wydawało mi się, że dużo marzeń spełni się przed końcem dwudziestego czwartego roku życia. Cóż niby jeszcze prawie rok, ale na niektóre to się ni w ząb nie zanosi. Może i dobrze, jest o czym marzyć, do czego dążyć.


A tego wyjątkowego dnia nie lubię głównie za jego wyjątkowość, że podobno ma być taki super, a inni ludzie powinni o mnie pamiętać i takie tam. Nie lubię oczekiwać czegokolwiek. Od kilku lat intrygował mnie pomysł spędzenia urodzin samotnie inspirowany przez pewną piosenkę. Przez cały dzień nie spotkałam ani jednej znajomej osoby i było świetnie.

Że takie magiczne w tym roku to starzenie się, to dałam sobie ciut wycisk. Po miesiącu lenienia się na niemalże 0 m.n.p.m. i krótkiej aklimatyzacji w Krakowie zrobiłam pętelkę Kuźnice - schronisko w Murowańcu - Świnica - Zawrat - schronisko w Murowańcu - Kuźnice. 


Był by jeszcze Kozi Wierch, bo czas był dobry, sił i prowiantu wystarczająco, ale zdałam sobie sprawę, że człowiek spać musi częściej niż raz na 26 h, więc zarządziłam powrót. To był dobry wybór, bo końcówkę schodziłam już na autopilocie. :P

Wszystko dla tego, że to spontan był, że jadę sama i że najwcześniejszym autobusem postanowiłam mniej niż 2 h przed wyjściem z domu... no nie było czasu nawet na drzemkę, a potem pan kierowca miał prawie wypadek czołowy, że niektórzy pasażerowie pospadali z foteli, więc jakoś nie potrafiłam zaufać mu na tyle żeby zasnąć.


Kiedy po raz pierwszy wyszłam na otwartą przestrzeń właśnie słońce wstawało, a mi zaczęło coś świtać, że ta trasa jest jakaś taka dziwnie znajoma. Przy podejściu na Świnicę przypomniałam sobie też, że jak tu byłam pięć lat temu to bardzo się cieszyłam, że my tamtędy schodziliśmy, a nie wchodziliśmy. 


Cóż taka sentymentalna wycieczka pod prąd. Niby samotna, acz nie do końca. Wszystko co piękne jest zostaje. Marysia miała by dziś 24 urodziny, czasem tak bardzo się tęskni, tak brakuje.


niedziela, 11 sierpnia 2013

obrzezanie.


Starałam się chociaż ciut przygotować intelektualnie przed wyjazdem. Trochę cierpiałam na barak czasu, ale chciałam przynajmniej ogarnąć jakąś podstawową wiedzę na temat kultury i religii. Cóż mimo wysiłków i tak nie raz poczułam się jak kompletny ignorant.

Nie wiem dlaczego, ale obrzezanie kojarzyłam tylko z judaizmem i pomniejszymi religiami plemion typu Masajowie. No więc pierwszy dzień w szpitalu uświadomił mi moje braki, byłam na oddziale chirurgii dziecięcej. Tak więc okazało się że co drugi zabieg to obrzezanie. Po jakimś tygodniu, kiedy już widziałam co jest w planie to uznawałam, że czas na przerwę i przewietrzenie się, bo ileż można.


Z czasem zaintrygował mnie inny, bardziej socjopsychologiczny fakt. Gdy myślę sobie operacja, wycięcie czegoś, to mam skojarzenia w stylu ból, cierpienie, czy współczucie. Jak wiadomo nie jeden jest punkt widzenia. Tak czy inaczej czasem to szokuje.

Któregoś dnia przychodzę na salę operacyjną, a tam mniej więcej sterylnie ubrana elegancka mama/babcia w towarzystwie ordynatora. Z zaciekawieniem zaczęłam obserwować dalszy bieg wydarzeń. Pani trzymała pod pachą tablet. Kiedy zabieg się rozpoczął, zaczęła nagrywać filmiki. Ten przejaw dumy z przywiązania do religijnych nakazów wydał mi się dość zaskakujący, ale szybko skojarzyłam, że już nie raz widziałam jak jakaś pielęgniarka nagrywała krótki film z obrzezania. Cóż co kraj to obyczaj.


Ale rzecz, która najbardziej utkwiła mi w pamięci czekała na mnie na końcu, niczym wisienka na torcie różnic kulturowych. Mimo tego, że młody człowiek dostał znieczulenie kiedy zaczął się wybudzać to nie trudno było się zorientować, że sytuacja w jakiej się znalazł nie należała do najbardziej komfortowych. Więc gdy kilkulatek zaczął płakać i wyciągać ręce do mamy/babci było to dla mnie najbardziej zrozumiałe zachowanie. Ku mojemu zdziwieniu pani nawet nie drgnęła, trzymała nadal swój iPad i chłopiec nie został nawet dotknięty.

piątek, 9 sierpnia 2013

jak butelka wody stała się moim najlepszym przyjacielem.


Razem z nowiem skończył się ramadan. Możliwość spędzenia części muzułmańskiego świętego miesiąca w kraju arabskim dała mi sporo do myślenia. Różnice kulturowe, religijne i w sposobie poszczenia okazały się nie być tak oczywiste jak na pierwszy rzut oka myślałam. Jeszcze nie wszystko do końca przetrawiłam tematów do myślenia na nie jeden leniwy deszczowy wieczór, a jak na razie mimo skromnego deszczu w Krakowie mamy upał i nie mogę narzekać na brak zajęć.


Na początku wydawało mi się absolutnie awykonalne żeby od wschodu do zachodu słońca nic nie wpakować sobie do ust. Jedzenie to tam pestka, ale biorąc pod uwagę, że mamy niemal najdłuższe dni w roku żar z nieba i marne szanse na deszcz to woda bywa całkiem przydatna.


Postanowiłam jednak podjąć wyzwanie. I tym razem nie pod hasłem "że co, że ja nie dam rady?". Metoda na ten post jest taka, że się człowiek budzi (lub nie śpi) przed wschodem słońca i dużo je i pije. W dni które pościłam miałam nastawiony budzik na pół godziny przed słońcem i do ostatniej minuty napychałam się głównie wodą do granic możliwości. Jak już gość z minaretu zaczynał śpiewać to bez trudu można było palpacyjnie wyznaczyć granice żołądka. Raz niechcący zignorowałam budzik... to nie był dobry wybór. ;)


Kiedy zapytałam o sens całego tego miesięcznego wyrzeczenia każdy odpowiadał mi regułka, że to żeby się poczuć jak biedni ludzie. W sumie czemu by nie. Ale kiedy jednego dnia spotkaliśmy się na plaży i kolega podjechał autem kilkaset metrów, no bo jest ramadan i żeby się nie zmęczyć. Nie no jasne ubodzy zazwyczaj jeżdżą wypasionymi autami, całe życie spędzają w klimatyzowanych pomieszczeniach i przesypiają czas kiedy są biedni - budzą się bogaci i gotowi do dalszego luksusowego życia. :P


Jak wiadomo jak coś robię to na sto procent lub w cale, więc postanowiłam na czas mojego postu nie używać samochodów, windy i spać kiedy należy, a nie żeby uciec przed uczuciem głodu lub pragnienia. Między szpitalem a akademikiem było 40 minut na nogach. Na naszym oddziale wszyscy z uporem maniaka używali windy... nie mam pojęcia dla czego niby drugie piętro, ale na nogach było szybciej nawet idąc do góry. Klimatyzowanych pomieszczeń... no cóż nie omijałam, cóż nie chodzi o to żeby sobie zrobić na złość.


W pierwszy dzień nie zjadłam zbyt dużo przed i na koniec dnia byłam głodna. Zaskakujące uczucie, bo zdarza mi się na prawdę rzadko. Ostatniego dnia zaś zwiedzaliśmy El Jem, było nieprzyzwoicie gorąco i aż czułam jak woda ucieka ode mnie całą powierzchnią skóry w paskudnie szybkim tempie. Tego dnia jak już wreszcie rozległa się długo przeze mnie wyczekiwana pieśń w języku arabskim, z której nie zrozumiałam za wiele poza tym, że wreszcie mogę pić, butelka wody stała się moim najlepszym przyjacielem.


W sumie pościłam cztery dni. I okazało się to nie takie trudne, a nawet całkiem interesujące. Chyba jedyny powód, że przerwałam eksperyment jest taki, że pościć mogę w dowolnym czasie i miejscu na świecie, a na poznawanie Tunezji miałam tylko miesiąc.


środa, 7 sierpnia 2013

tunezja 2013.



Irytująco kiepska jakość, ale nie byłam w stanie zmusić tego programu do niczego lepszego.
Postaram się jeszcze wrzucić kilka wpisów retrospektywnych. :)

poniedziałek, 29 lipca 2013

polityczne zamieszanie.


Ostatnie kilka dni było bardzo intensywne, więc czas dla poduszki skrócił się poniżej optymalnego. Siedzieliśmy w kawiarni, chwilowo zabrakło tematów, ktoś rozgrywał partię szachów, ktoś inny palił sziszę. Jakaś rozmowa tliła się w drugim końcu stołu. Idealny czas na drzemkę.


Ocknęłam się gdy wróciła Amira (dziewczyna z Hiszpanii). Trzymała przy twarzy chusteczkę. Na rondzie za raz obok nas zaczynała tlić się demonstracja, policja użyła gazu łzawiącego by rozpędzić tłum. Wyszliśmy na taras, żeby zobaczyć co się dzieje, ale bardzo szybko nieprzyjemne szczypanie w oczy, nos i duszący zapach  zmusiły wszystkich gości do powrotu do środka. Część z nas postanowiła wracać do akademika. Na ulicy ludzie uciekali. Tego dnia co najmniej jedna osoba trafiła do szpitala, dzień wcześniej jedna zmarła w skutek obrażeń. To był praktycznie koniec demonstracji w tym dniu, ale dzisiaj też mają być.


Później byłyśmy też na demonstracji w Tunisie. Tym razem wszystko przypominało wielki piknik rodzinny o zabarwieniu politycznym. Były małe dzieci wymachujące flagami, przyśpiewki patriotyczne, był też wydzielony sektor dla młodych, aktywnych ludzi, którzy potrzebowali rozładować swój testosteron, pokrzyczeń trochę, poczuć się odważnymi, ale wszystko w granicach rozsądku. To co w naszych mediach było przedstawione jako burzliwe i niebezpieczne w moich oczach... i nie tylko w moich wydało się bardzo uporządkowane i spokojne.


Tunezyjczycy, którym robiłam zdjęcia cieszyli się że ktoś z zagranicy będzie wiedział o ich strajkach i protestach, że ktoś w ogóle się tym zainteresował.


poniedziałek, 22 lipca 2013

sfax - sousse.


W niedzielę wieczorem był jeden z ważniejszych meczy sezonu zwłaszcza dla mieszkańców Sfax'u. Jakieś półtora godziny wcześniej postanowiliśmy go obejrzeć. Jak można się domyślić było to już grubo za późno na konwencjonalny zakup biletu. Z bliska lub z daleka chcieliśmy zobaczyć widowisko.


Wykorzystując wszystkie możliwe atuty: bycie obcokrajowcem, dziewczyną, mówienie po arabsku, bycie jasnowłosą, sprawność fizyczną, upur i nie odparty urok udało nam się przed końcem pierwszej połowy wejść na trybuny. Każdy dorzucił swoje trzy grosze.

Po wyczekaniu na odpowiedni moment i brak policji przeskoczyliśmy przez mur, to znaczy nasza trójka i kilku Tunezyjczyków. Po chwili zatrzymało nas kilku policjantów, po krótkiej rozmowie pozwolili nam iść dalej. Przy wejściu na stadion dłuższa dyskusja, przeszukali niektórych. Koniec końców wszystkich puścili.


Wygrali nasi 1:0. Niestety jedyny w tym meczu gol padł zanim dotarliśmy na stadion. Tak czy inaczej niesamowita atmosfera, plus to w jaki sposób dostaliśmy się do środka sprawi że mojej perspektywy, było warto. :) Chociaż muszę przyznać nie był to najlepszy technicznie mecz jaki widziałam. ;)


niedziela, 21 lipca 2013

wielki erg wschodni.


Dziwny weekend. Co mogę powiedzieć na pewno, to że odwiedziłam Saharę. Pustynia ciepłe miejsce, mnóstwo piasku tam mają. Warte zobaczenia.


Wszystkie cztery miasta uniwersyteckie pojechały w tym tygodniu razem spędzić piątek, sobotę, niedzielę. Ku naszemu niezadowoleniu został przegłosowany plan na wykupienie wycieczki w biurze podróży uwzględniający dwa noclegi w luksusowych hotelach. Na te trzy dni zamieniono nas w grupę głupich turystów i na każdy możliwy, niezwykle irytujący sposób próbowano wyciągnąć od nas pieniądze.


Tak więc wycieczka na wielbłądzie kosztowała decydowanie za dużo... nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie trza było powziąć decyzję, że na przekór wszystkiemu będziemy się dobrze bawić nawet i w zastanych warunkach. Na szczęście mamy bardzo fajny skład ludzi ze Sfax'u.


Na bosaka i w szortach galop na koniu arabskim na Saharze. :) Jak by ktoś pytał też zdecydowanie za drogo, ale tego akurat ani nie żałuję, ani nie mogłabym sobie odpuścić. :D


Na szczęście udało nam się też trafić w ciutkę mniej turystyczne miejsca.


Pustynia kryje okresowo napełniające się jezioro. Teraz jest w nim wyjątkowo mało wody, a pozostałą przestrzeń zajmuje ogromna równina pokryta solą.


Skakanie z kilkumetrowej skałki do innego maleńkiego jeziorka na środku pustyni... bezcenne i w dodatku za darmo. :D Co również piękne nie byliśmy przygotowani na spotkanie z wodą to też większość pływała po prostu w bieliźnie. Przepiękne uczucie gdy po trzech tygodniach ubraniowego zniewolenia (do miasta zawsze długie spodnie) postanowiłam mieć w nosie ich wszystkie spojrzenia i kto ich tam wie jakie myśli.


Jak wiadomo dzieci mają swój urok, dużo łatwiej europejczykom sięgnąć po portfel i coś kupić, nawet jeśli nie są przekonani czy tego potrzebują lub co do ceny. Tak właśnie one tracą dzieciństwo i zamiast bawić się lub uczyć mówią 'one dinar'.


Odwiedziliśmy kilka miejsc gdzie kręcono gwiezdne wojny. Acz czuję się dość rozczarowana jakością. Na zdjęciach nie widać, ale wszystko ciut się sypie.