niedziela, 30 grudnia 2012

wiktorówki. stop.



To był dobry rok. Ostatnia wyprawa przed zmianą daty, w celu nie przyrośnięcia na stałe do krzesła w Krakowie. Spontaniczny autostop w kierunku Tatr. W końcu mamy piękne góry i czemu by z tego nie skorzystać. W ramach "cudze chwalicie swego nie znacie..." warto też nieco popodziwiać swój kraj.

W czwartek padł pomysł. Wiedziałyśmy, że czas od świtu do zmierzchu jest mocno ograniczony, więc nasze ambicje sięgały jakiegoś zgrabnego pagóra. Zwłaszcza, że od początku zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że nie uda nam się dotrzeć na wylotkówkę z pierwszym promieniem słonka. Wycieczka pod hasłem spontanicznie chce i równie spontanicznie nie chce mi się. :)



Pierwszą okazję łapałyśmy na tyle długo, że dążyłyśmy zmarznąć, zniechęcić się i przedyskutować powrót do ciepłego łóżka. Po 45 minutach, gdy już powoli wyłaniało się bardzo realne widmo nie wyściubienia nosa nawet za tabliczkę Kraków zatrzymała się furgonetka i nas przygarnęła. Podjechałyśmy tylko kawałek i nadal siła grawitacji domu była odczuwalna, a zagrażała odwrotem namacalne. Ale od tego momentu nie czekałyśmy na stopa dłużej niż 15 minut.



W tramwaju postanowiłyśmy, że chcemy do Zakopanego i wybrałyśmy dwie mniej uczęszczane dolinki, żeby na miejscu się namyślić, do której nam bliżej. Okazało się jednak, że pan z którym jechałyśmy może nas podwieźć do Małego Cichego. Nie potrzebowałyśmy więcej niż dziesięć sekund, żeby zmienić plan. Zwłaszcza, że było już dość późno i mogło się okazać, że nie dotarłybyśmy wystarczająco szybko nigdzie indziej.



Kiedy kończyłyśmy drożdżówki na Wiktorókach jakiś brat dominikanin powiedział, że została godzina dziesięć do zmroku, pytając przy okazji czy mamy światło. Światło tak miałyśmy. Zestaw autostopowicza obejmujący czołówkę, nóż, apteczkę, mapę i prowiant miałyśmy spakowany na piątkę z plusem. Ale rychły zachód słońca oznaczał dla nas, że w tym czasie musimy zejść na dół i wysoce wskazane było by złapać pierwszego stopa. Nie wiedziałyśmy kiedy odjeżdża ostatni bus z Małego Cichego. Mimo tego, że szlak prowadził pod wyciągiem nie wiadomo czy ktoś w ogóle wraca do domu, czy wszyscy zostają na noc na miejscu.

Ścieszka równomiernie oblodzona i pokryta warstwą świeżego puchu. Idealna pułapka.

Wymijając wszystkich znalazłyśmy na drodze z Łysej Polany do Zakopanego. Maszerując nadal w dół dość szybko znalazłyśmy transport. Ale gdy dotarłyśmy do Zakopanego było już ciemno. Chciałyśmy więc tylko spróbować coś złapać, ale raczej w planie był powrót busem. Natomiast szczęście było po naszej stronie i na dwa razy znalazłyśmy się pod Cmentarzem Rakowickim w Krakowie, blisko od naszych domów.

Pocztówka z Zakopanego.

Po przeczytaniu tej tabliczki do końca wyjazdu wypatrywałam nerwowo niedźwiedzia. :P

niedziela, 9 grudnia 2012

sztuczne ognie. wspomnienie z belize.

Ostatnio przemierzając Kraków rowerem poczułam się wysoce nieswojo. Chwilę zajęło mi zidentyfikowanie problemu. No tak pierwszy raz od powrotu z Ameryk słyszałam wystrzał fajerwerków. Co w tym takiego stresującego? Już tłumaczę.



Niewielkie państwo, Belize leżące w Ameryce Środkowej na brzegu Morza Karaibskiego. Caye Caulker, mała wysepka w linii zakrzywionej, w najdłuższym miejscu ma jakieś 3 kilometry. Słonko, piaseczek, drogi najszybszego ruchu są ledwo utwardzane i mocno dziurawe. Dostać się tam najłatwiej taksówką wodną. Niby jest i lotnisko, ale przez cały pobyt nie widziałam ani jednego samolotu. Słowem 7km² raju na jednym z najdalszych krańców świata.

W tym roku jak już można było o tym wcześniej poczytać przez kilka dni miałyśmy "hamak-time" w Belize. Wczesnym popołudniem wybrałyśmy się na spacer. Sielanka jak okiem sięgnąć. Gdzieś tam w tle między ptakami, a szumem fal wdarło się drobne zakłócenie dźwiękowe, które bez większego namysłu sklasyfikowałyśmy jako fajerwerki. To że słońce było wysoko, wysoko na niebie i nie namierzyłyśmy nigdzie żadnych efektów świetlnych zupełnie nam nie przeszkadzało. Nieporuszone pozostałyśmy w zachwycie chwilą.

główna arteria wyspy. serio. tylko żałuję, że nie widać ogromu dziur.

Następnego ranka przyjechali Weronika z Bartkiem i opowiedzieli o jakże skutecznym chwycie reklamowym taksówkarza. Bus z Meksyku do miasta Belize (jak to w Amerykach mają w zwyczaju stolica nazywa się jak państwo, tym razem akurat jest to była stolica) przyjeżdża na tyle wcześnie, że z sporym zapasem czasu można by przejść na nogach z dworca na przystanek taksówki wodnej. Kiedy jakiś tambylec sugerował im podwózkę jego taksówką wątpliwego stanu technicznego powiedzieli, że idą na nogach. Na to usłyszeli 'too much killing, too much shooting'. Po tym zdaniu Weronika nie mała już żadnych wątpliwości, że chce jechać, a nie iść.

Dopiero porządne kilka dni później dowiedziałyśmy się po lekturze prasy lokalnej co tak na prawdę miało miejsce tamtego wydawałoby się spokojnego popołudnia, opisanego dwa akapity wyżej.

wycinek z gazety. nasza strzelanina znalazła kawałek miejsca na stronie drugiej, no bo niby że to coś wyjątkowego czy co? ;) najważniejszy był huragan, który nam jeszcze towarzyszył przez kilka dni.

Przy okazji warto nadmienić, że gazety w tej części świata mają swój unikalny klimat. Sporo artykułów na temat zabójstw i zaginięć. A co lepsze jeśli znajdzie się winny lub podejrzany to jest on podany z imienia, nazwiska i miejsca zamieszkania. Trzeba w końcu wiarygodne dane przedstawiać, nie tam że ochrona danych osobowych. :P Ja mam natomiast swoją teorię na temat tak dokładnego zlokalizowania przestępy: jeśli komuś się umyśli powiedzieć kila ciepłych słów mordercy to nie ma żadnego problemu, podany jest nawet numer mieszkania. :)



Z niepokojem wyglądam sylwestra, chodź mam jednak nadzieję, że odruch ucieczki mi zaniknie. :)

piątek, 2 listopada 2012

świętych i zmarłych.



Te wczorajsze, dzisiejsze święta to coś magicznego wpisanego w naszą kulturę, poskromionego przez religię, praktykowane od wieków. Tym razem sprawozdanie z wycieczki wgłąb tradycji i przemijania.



W najpierwsze dni listopada zwłaszcza po zmroku cmentarz ma swój własny mikroklimat. Zapach palonej parafiny i oleju subtelnie miesza się z jesienią. Gra cieni, to co widać i czego nie oraz wszystko co nigdy nie było do zobaczenia. Półodsłonięte drzewa w pełniej palecie kolorów. Przyciszone rozmowy i taki święty spokój nadają nocy nierzeczywisty odcień.



Jakby na to nie spojrzeć miejsce pochówku ogromnego morza ludzi, zwłoki, śmierć, te sprawy, ale nie czułam się ani w niebezpieczeństwie (jakby horrory mogły sugerować), ani smutna (jak to niektórzy chcą postrzegać te święta). Gdy byłam młodsza wydawało mi się, że nie smucę się, bo nie straciłam wystarczającej ilości bliskich ludzi. Udało mi się już doświadczalnie obalić tą teorię, teraz bardziej obstawiam, że starość i bliskość własnej śmierci mogą wywołać czarną rozpacz początkiem listopada.



Nie mogę się powstrzymać by mnie wspomnieć, że Kościół spieszy mi z odsieczą i Święto Wszystkich Świętych do smutnych nie zalicza. ha! W Zaduszki rzecz jasna łzę uronić można. Nauka zostawiania spraw za sobą bywa czasem bolesna.



Jak niezwykłe mamy zwyczaje przekonałam się w zeszłym roku. Kiedy na spacer z rodziną "na groby" po zachodzie słońca zabrałam znajomego z Norwegii . Absolutnie urzeczony atmosferą najpierw zadzwonił do kilku swoich kolegów doradzając wyprawę na Rakowice, potem objaśnił, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widział.



Za co jeszcze lubię Zaduszki? W tym roku na cmentarz wybrałam się sama. Mocując się z grą świateł i ustawieniami aparatu w przyjemnością łapałam pojedyncze słowa przypadkowych rozmów. To nie są smutne święta. Nie pamiętam kiedy miałam okazję posłuchać tylu serdecznych rozmów w miejscu publicznym. Może przemijanie skłania do bezinteresownej miłości drugiego człowieka, albo wszyscy na jeden dzień żyją pod hasłem 'spieczmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą'. Nie wiem, w każdym bądź razie dobry czas.



Trzy lata temu zostałam na cmentarzu z Kinią nieco dłużej, miałyśmy okazję poznać grupę nastolatków, którzy swój bunt postanowili przeżywać również pomiędzy nagrobkami. Wódka z wypalonych zniczy była kwintesencją wolności. Przy okazji tego samego wieczora płonęły kosze na śmieci i mogłyśmy podziwiać akcje strażacką w grobowym nastroju.



Cóż kiedyś wcześniej, ciut zbulwersowała mnie randka na cmentarzu. Najwyraźniej te świece i ciemność wydały się komuś niezwykle romantyczne. Powoli dochodzę do wniosku, że mamy prawo w tej swojej pielgrzymce do śmierci przemijać na wiele czasem niekonwencjonalnych sposobów.

sobota, 29 września 2012

60 centów. stop.

Ostatni weekend wakacji i od wtorku witaj osiadła rzeczywistości. Moje najlepsze w życiu wakacje powoli dobiegają końca, ale w przyszłym roku mam nadzieje, że będzie jeszcze lepiej. Ten tydzień był niezwykle intensywny i obfitował w różnego rodzaju kwiatuszki, ale żeby nie machnąć od razu całej powieści, tym razem tylko kilka perełek z pamiętnika autostopowiczek. :)

Nasz ulubiony klub za dnia. Świetna taneczna muzyka. Polecamy.

W Amsterdamie codziennie chodziłyśmy potańczyć na kilka godzin, a schodziłyśmy z parkietu tylko żeby się całkiem nie odwodnić. Za każdym razem kończyłyśmy zabawę, gdy zamykali klub. Ostatniej nocy nie mogło być inaczej. Gdy wróciłyśmy do hotelu, umyłyśmy się i mniej więcej ogarnęłyśmy nasze rzeczy okazało się, że jest tak blisko do śniadania, że już w sumie nie ma co iść spać. Koniec końców na wylotówce znalazłyśmy się koło południa, ale zanim to, nasz scenariusz postanowił nabrać rumieńców.

Impresja Amsterdamkiego tramwaju.

Po zapłaceniu za hotel okazało się, że posiadamy tylko ciut drobniaków w kieszeni. Miałam przy sobie trochę złotówek, ale żeby nie było tak łatwo to większość w monetach, więc jedyne 20 zł mogłyśmy wymienić w kantorze. Gdy w zorganizowanym nieładzie próbowałyśmy poskromić mapę, podszedł do nas nieznajomy mężczyzna i wytłumaczył jak działa komunikacja miejska, po czym zapytał o jakiś pieniądz, bo jest bezdomny. Cóż tam nawet żebracy mówią po angielsku. Mimo tego, że pan okazał się bardzo pomocny, to raczej my mogłybyśmy go prosić o wsparcie finansowe. Śmiało szłybyśmy o zakład, że dysponowałyśmy wtedy mniejszą sumą euro. Po zapłaceniu za bilety coby się dostać na obrzeża miasta zostałyśmy z 50 centami na całą Holandię i Niemcy. W autobusie znalazłam jeszcze 10 centów na siedzeniu co mocno podniosło nasz budżet. :P

Bus którym się wydostałyśmy z Amsterdamu. Podczas jazy jeszcze my mieściłyśmy się na tych siedzeniach. :)

Zaskakująco szybko wydostałyśmy się z miasta i pierwszą okazją dostałyśmy się prawie do granicy z Niemcami. A to, że pan kierowca w tym czasie wypalił dwa czyste skręty, które samodzielnie tworzył sunąc po autostradzie 140 km/h to tylko kolejny smaczek Holandii. Przerażonych informuję, że nie czułyśmy się w niebezpieczeństwie. W zachowaniu nie zauważyłyśmy żadnej różnicy w porównaniu do stanu gdyby palił papierosy. :)



Ze dwie godziny udało nam się drzemnąć w polskiej ciężarówce. Za fasolkę po bretońsku, którą poczęstowali nas kierowcy tego samochodu jesteśmy wdzięczne. Sugerowali, że możemy się z nimi zabrać do Szwecji, a potem dopiero do Polski. Niestety potrzebowałam na piątek z rana być w Krakowie, no i w portfelu trochę pustka. Ale nie powiem kusiło bardzo, bo panowie mili, Szwecja piękna jest, a w Danii przez którą mielibyśmy przejechać jeszcze nigdy nie byłam.

Rozładunek na skraju Park Narodowego Ujścia Warty.

Kiedy w oczy zaczęło nam zaglądać niebezpieczeństwo spania gdzieś na małej stacji benzynowej pod Hamburgiem dostałam takiego przyspieszenia, że w kilka minut udało mi się załatwić transport dalej. Niezwykłość tej małej ciężarówki polegała dodatkowo na tym, że stałym pasażerem był szczeniak york o imieniu Suzi. Nad ranem byłyśmy już blisko Szczecina acz po stronie niemieckiej.



Do godziny siedemnastej udało nam się zrobić nieco ponad sto kilometrów i groźba niezdążenia na czas zaczęła się materializować. Na szczęście limit pecha też ma swoje granice i dobra passa musiała wrócić, ta konkretna przybyła z nawiązką. :) Z ciekawszych rzeczy to zwiedziłyśmy Park Narodowy Ujścia Warty z ciężarówki, a jeden z odcinków robiłyśmy wojskowym autobusem wypełnionym raczej wyższymi rangą żołnierzami. Potem tylko kilka kilometrów (do lepszego CPN'u) zabrał nas pan osobówką, który kazał nam pójść coś zjeść i nie zostawiając miejsca na dyskusję wręczył 100 zł.

W Rio nie byłam, przynajmniej Świebodzin zaliczony. ;)

Pod krakowskim makro wylądowałyśmy przed piątą rano. Zachowując całe 60 centów i dobry humor zdążyłyśmy prawie na styk. Kiedy dwie godziny później wychodziłam z mieszkania na podbój uczelni, nie mogłam się nie uśmiechnąć do swojego odbicia w lustrze. Pierwszy raz od tygodnia makijaż, staranna fryzura, biała bluzka i buty na obcasie tworzyły cudowny kontrast z tym jak można mnie było zobaczyć gdy wpadłam do mieszkania z dwoma plecakami, w mojej ulubionej acz wielkiej, zielonej bluzie z kapturem i z dużym zapotrzebowaniem na długi prysznic.

środa, 26 września 2012

miasto rowerów i 1000 zapachów.



Amsterdam całkiem przypadł mi do gustu, ale więcej o tym napiszę już z Polski. Mamy taaaaki niedobór czasu, że nawet pielęgnowanie znajomości z przyjacielem snem bywa mocno limitowane. Zaraz śniadanie, ostatnie rzeczy do plecaka będzie trzeba wrzucić i kierunek Kraków. Dziekanat wzywa. :P



Miasto zachęca do przemyśleń. Ale to temat rzeka, więc tylko notuje sobie coby nie zapomnieć. :)

niedziela, 23 września 2012

s.s.s.s! hotel.



Zaraz zbieramy się z Kingą na miasto nocą, więc dziś się nie będę rozpisywać. Wspomnę tylko o tym co mnie najbardziej poruszyło. A mianowicie moja mama nie toleruje 's' w niektórych słowach. Uważając za rozrzutność wypowiedzi nadmiar liter, 'hotel' okazał się jedyną dopuszczalną formą wypowiedzi.



Po długiej podróży autostopem, spaniu w ciężarowce, śniadaniu pod gołym niebem, pospiesznej porannej toalecie i innych niedogodnościach wynikających z konwencji podróżowania stopem, w Amsterdamie nocujemy w najtańszym, dostępnym mniej więcej w obszarze centrum ho_telu.

czwartek, 20 września 2012

wspomnienie oslo.

Widok na centrum Oslo z murów zamku Akershus.

We wtorek wróciłam z Norwegii, ale że tam miałyśmy niezwykle mało czasu, a potem uganiałam się za uczelnią, to też dopiero teraz znalazłam niezagospodarowaną chwilkę. W Oslo byłyśmy bardzo krótko, zostało jeszcze całe ogromne mnóstwo rzeczy do zwiedzenia. Na szczęście są tanie loty Kraków - Oslo, a mi rośnie apetyt również na te bardziej mroźne kraje. :)



Zamek królewski Akershus, nigdy niezdobyta twierdza wybudowana pod koniec XIII wieku. Podczas II wojny światowej przekazany Niemcom w ramach kapitulacji. Obecnie mieści się tu muzeum, ale w poniedziałek, czyli kiedy zwiedzałyśmy większość była zamknięta.

Akershus.
Jak powszechnie wiadomo Nagroda Nobla wręczana jest w Sztokholmie, bo i sam Nobel Szwedem był. Natomiast co może umknąć uwadze pokojowa nagroda jest przyznawana jest w Norwegii. Uzasadnienie? Pan Nobel wybrał ten kraj, ponieważ uznał go za wyjątkowo pokojowy i prowadzący stosunkowo niewiele wojen w całej swej historii.

Centrum Pokojowej Nagrody Nobla.

poniedziałek, 17 września 2012

dzień święty święcić.



To że jestem wierząca i praktykująca w podróży bywa uciążliwe, bo naleźć kościół na końcu świata nie zawsze jest łatwo. A z drugiej strony patrząc przez pryzmat czysto poznawania innych kultur ma to swoje plusy. Czym więcej się wie na temat zwyczajów i zasad obowiązujących w kościele w swoim rodzinnym kraju tym łatwiej zobaczyć wpływ kultury i wrażliwości na niby tą samą mszę.

Kościół w Puebli, Meksyk.

O tym jak bardzo zaskoczyły mnie kościoły w obu amerykach opowiem następnym razem, gdy będę poruszać wątek religijny, bo nie mam ze sobą wszystkich zdjęć, a niektóre rzeczy po prostu trudno opisać słowami. Mogę tylko wspomnieć, że gdy byłam pierwszy raz w na mszy w Brazylii kilkukrotnie dopytywałam się czy aby na pewno dobrze trafiłam. Co lepsze, w ostatnim tygodniu poszłyśmy do innej parafii i znów nie byłam pewna czy to msza jest katolicka.

Alcântara, Brazylia. O tym miasteczku mogłabym opowiadać dłuuuugo. Spędzony tam dzień to jeden z najlepszych tych wakacji. Jeśli tylko zabiorę się za wspomnienia z Brazylii, to to jest pierwsze w kolejce.

Opowieść na temat co to znaczy 'kościół niby katolicki' w wydaniu meksykańskim opowiem kiedyś indziej, bo to jedna z tych rzeczy, które trudno uwierzyć, że się widziało na prawdę. Tam niestety robić zdjęć nie można było, ale zaręczam, że nie jest to jedyny powód, dla którego kusiło mnie żeby zrobić pożytek z aparatu.

Pałac królewski w Oslo.

Wczoraj nie mogłam znaleźć mszy rzymskokatolickiej, nie bardzo to zaskakujące, ilość wiernych kościoła łacińskiego nie przekracza w Norwegii 1%, co oznacza, że więcej tu muzułmanów. Znaczną większość stanowią luteranie, jest to państwowy kościół, a jego głową jest król. Nawet jeśli udałoby mi się wytropić odpowiedni kościół to z kazania bym nie skorzystała. :P Aczkolwiek norweski okazał się nie aż tak kosmicznym językiem jak byłam przekonana do tej pory i jako język północnogermański jest do niemieckiego podobny. Mimo tego, że jak słyszałam go wiele razy na uczelni, wydawał mi się z innej planety.

Trafiłam na nabożeństwo luterańskie. Bardzo ciekawa sprawa. Śliczny, duży budynek, garstka wiernych i niesamowity chór. Ponad dwadzieścia dziewczyn ubranych w czarne, długie sukienki śpiewały w czterogłosie pieśni po łacinie stojąc przed ołtarzem, tyłem do niego, a przodem do ludu. Trochę to wszystko przypominało koncert. Nie tylko dlatego, że pieśni były trudne technicznie, świetnie wykonane i nikt z pozostałych wiernych ich nie śpiewał, ale że pomiędzy poszczególnymi częściami mówionymi przez panią pastor lub zgromadzonych tam ludzi były czasem i dwie całkiem długie pieśni. Dwa razy się zdarzyło, że słuchacze zaczęli im bić brawo, co już zupełnie wgniotło mnie w fotel. Na koniec pomyślałam, że w takim układzie nawet jeśli bym była niewierząca na takie nabożeństwo bym się od czasu do czasu wybrała żeby poobcować ze sztuką. :P

sobota, 15 września 2012

norwegia. pierwsze spotkanie.



Tym razem wylądowałam w Oslo. Mimo tego, że oczy zamykają mi się nawet jeśli by je podeprzeć zapałką postanowiłam coś tu napisać. Odkładanie na później w tym przypadku zwyczajnie nie ma sensu, później nie istnieje. Jutro pewnie będzie dużo ciekawych, świeżych tematów i jak zwykle niedobór czasu. Za wszelkie krzywd na języku polskim jakie mama potencjalnie ogromną szansę zrobić serdecznie przepraszam. Już ubolewam z tego powodu. :P



Dziś razem z mamą zwiedzałyśmy ponoć najciekawszy i największy skansen na świecie. Rzeczywiście miejsce przepiękne i niezwykłe budynki. Norweskie perełki architektury oraz te całkiem zwykłe, stare, wiejskie domki zwiezione z całego kraju, okraszone parkiem.



Czy wiecie.... co to jest kościół słupowy?

Wisienką na torcie całego muzeum jest kościół słupowy z Gol. Jeśli dodam, że został wzniesiony około roku 1200 i jest jednym z tylko 30 zachowanych do tej pory, sprawa się nieco wyjaśnia. Świątynie takie powstawały na terenie Norwegii, gdy wiara chrześcijańska mieszała się jeszcze mocno z nordycką mitologią. Oprócz krzyży widnieją, więc tu i ówdzie łypiące beztrosko smocze głowy. Obecnie zaś te budowle należą do najstarszych drewnianych zabytków europy. Replika tego konkretnego kościoła została postawiona na Florydzie w Disneyland'zie i ma symbolizować Norwegię.

Kościół słupowy z Gol. Przeniesiony na półwysep Bygdøy na terenie Oslo w 1884 roku.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------

Skansen ma przepiękne wystawy. Niestety ze względu na czas otwarcia nie udało nam się zobaczyć ich za wiele. Te jednak, które obejrzałam zaskakiwały prostotą i starannością wykonania. Niektóre z prezentowanych eksponatów nie były ani nieprzeciętnie stare, ani drogie, ani też piękne. Zwykły norweski dom, normalne wnętrze, a jednak coś urzekającego i intrygującego.

Ta część wystawy po prosu mnie urzekła. Za to właśnie chyba lubię skanseny.

Oczywiście były i zabytkowe przedmioty w pełnym i najbardziej oczekiwanym tego słowa znaczeniu. Sale urządzone z taką samą dbałością o detal i gustem dodawały smaku zwiedzaniu. Niespodzianki czaiły się co krok. To droga donikąd, to niepozorna ścieżynka do najbardziej czarującej polany z najcenniejszymi budynkami, to chałupka podtrzymywana za line przez drzewo, to znowu żywy inwentarz przy chatkach już od wielu lat opustoszałych.

'Koń jaki jest, każdy widzi'.

Jest i nawet strach na wróble przy paru skromnych grządkach prawdziwych, nieściemnianych warzyw made in Norway. ;) Bardzo pozytywne wrażenia. Że jest największym skansenem potrafię uwierzyć, bo to przymiotnik w miarę łatwo przeliczalny na cyferki, a że najciekawszy... no nie wiem, jeszcze nie wszystkie  odwiedziłam, ale zdecydowanie godny polecenia. Sprawdźcie sami. :)

Jakby ktoś nie widział, to strach na wróble. ;)

środa, 29 sierpnia 2012

frydman. stop.

Koszt wyprawy: 3,6 zł + prowiant.

Nowy Targ. Widok na Tatry. Rzeka - Biały Dunajec.

Cel, zawsze trzeba mieć cel. Pierwotny plan na wyprawę był taki: poczytać książki gdzieś w fajnym miejscu nie w Krakowie i nie Tatry. Już od kilku dni przymierzałyśmy się go tego stopa. Grunt to spontaniczność. Budząc się w jednym pokoju o szóstej rano razem z pierwszym budzikiem padło pytanie 'To co jedziemy gdzieś dzisiaj?'. Zaspana odpowiedź 'No jaha.' nie odrywając głowy od poduszki. 'Jedziemy, w drogę.' i obydwie zanurkowałyśmy w kołdrę na następne pół godziny.



Jadąc tramwajem w kierunku Górki Borkowskiej w zorganizowanym pośpiechu ustalałyśmy punkt docelowy. Po kolei padały propozycje 'To może tutaj.' Z drugiego siedzenia sprzeciw. 'Nie, nie tu byłam za wiele razy' I palec wylądował 15 km w prawo. 'A tu?' Z niejakim rozbawieniem. 'Coś ty się tak uparła na tą Ochotnicę?' Palec 35 kilometrów na skos do góry. 'No dobra, a tu?' 'Halo tu ziemia. Ta trasa ma bagatelka 8,5 godziny w jedną stronę. Co z naszym leżeniem go góry brzuchem i czytaniem ja się pytam?!'.



I tak ku ogólnemu rozbawieniu własnemu i mocno duszonym uśmiechom ludzi siedzących naprzeciwko padło 'No to tu.' Owe tu miało 4 kilometry długości i z półtora szerokości. Wysiadłyśmy z ostatniego stopa i po zrobieniu sporszego kółka Kinga oświadczyła 'Jesteśmy gdzieś bardzo daleko od miejsca gdzie chciałyśmy wysiąść'. Z szyderczym uśmiechem odpowiedziałam 'Nieco się zgubiłyśmy i nadal nie umiemy się zlokalizować na mapie. To rzeczywiście daleko.' Jak się w końcu okazało byłyśmy dokładnie tam gdzie chciałyśmy. :)



W przerwie między jednym rozdziałem fascynującej książki przygodowej... albo jak w moim przypadku między jedną tabelką, a drugą zrobiłyśmy sobie przerwę na pluskanie się w Białce. Większość czasu wypełnił ten rodzaj sielanki, w którym za bardzo nie ma o czym opowiadać. Dobrze było i tyle.

Rzeka Białka.

Inwestując w bilet godzinny, tam i jednorazowy, z powrotem. Udało nam się z Kingą odwiedzić Frydman, czyli ponad 100 km w każdą stronę. Ale nie jest to jedyny powód, dla którego lubię jeździć okazją. Wstęp, że to niebezpieczne wybaczcie, ale pominę. ;) Wsiadając do cudzego auta gra się na jego zasadach, można poznać rodzaj ludzki w jego naturalnym środowisku. Wczoraj jechałyśmy pełnym przekrojem samochodów. Od wielkiej zielonej ciężarówki, przez czerwony stary rozdrypek o charakterystycznym zapachu, po auto na tyle snobistyczne, że nadal nie znam nazwy tej marki. :P



Cóż nie jestem fanką motoryzacji, mam do tego w miarę praktyczne podejście. Natomiast co mnie szczerze fascynuje to ci wszyscy ludzie, których mam okazję spotkać. Też pełen przekrój społeczeństwa. My ich nie wybieramy, oni wybierają nas. Możemy jedynie odmówić.



Anegdotka: Kiedyś z inną koleżanką wracałyśmy z Zakopanego do Krakowa. Gdzieś na wysokości Nowego Targu zatrzymał się gość, który wzbudził naszą intensywną nieufność, więc z miną debila odpowiedziałyśmy, że my chcemy do Zakopanego, na co on, że to w drugą stronę. Jak by nie patrzeć Julka jest blondynką, dlatego pewnie pan się nie zdziwił. :P Tak grzecznie się z nim pożegnałyśmy, a potem przez najbliższe piętnaście minut miałyśmy z siebie maga ubaw. 'Na Zakopane?'

Innym razem jak nas zabrała pani, młoda mama z dzieckiem nie starszym niż trzy lata, to do teraz pękamy dumą, że wydałyśmy się na tyle sympatyczne, żeby nam zaufać.

Mięta. Jak sobie naciągnę Kingę to może mi kiedyś oznaczy co za jedna, bo chwilowo wiem tylko co za jedna nie. :)

Na zakończenie, już w Krakowie udało nam się zdobyć wisienkę na tort naszej wycieczki. Miałyśmy wracać tramwajem numer 22 do domu. Kinga jednak bardzo się niecierpliwiła, żeby wiedzieć gdzie dokładnie ten tramwaj jedzie. Mi tam było to rybka. Wiedziałam, że na pewno zawiezie nas do Starowiślnej i raczej aż do Ronda Grzegórzeckiego, a jak nie no to rany, się przesiądziemy. Ot co. Jednak ciekawość musiała zostać zaspokojona. Co tam mądre przysłowia mówiły o ciekawości... No więc jak tylko Kinia wysiadła z tramwaju zamknęły się wszystkie drzwi, dzwonek i dwa wagony uszczuplone o wścibskość potoczyły się w kierunku centrum. Lekko zataczając się ze śmiechu wysiadłam na następnym przystanku. A do domu wróciłyśmy 19'stką. :)