środa, 29 sierpnia 2012

frydman. stop.

Koszt wyprawy: 3,6 zł + prowiant.

Nowy Targ. Widok na Tatry. Rzeka - Biały Dunajec.

Cel, zawsze trzeba mieć cel. Pierwotny plan na wyprawę był taki: poczytać książki gdzieś w fajnym miejscu nie w Krakowie i nie Tatry. Już od kilku dni przymierzałyśmy się go tego stopa. Grunt to spontaniczność. Budząc się w jednym pokoju o szóstej rano razem z pierwszym budzikiem padło pytanie 'To co jedziemy gdzieś dzisiaj?'. Zaspana odpowiedź 'No jaha.' nie odrywając głowy od poduszki. 'Jedziemy, w drogę.' i obydwie zanurkowałyśmy w kołdrę na następne pół godziny.



Jadąc tramwajem w kierunku Górki Borkowskiej w zorganizowanym pośpiechu ustalałyśmy punkt docelowy. Po kolei padały propozycje 'To może tutaj.' Z drugiego siedzenia sprzeciw. 'Nie, nie tu byłam za wiele razy' I palec wylądował 15 km w prawo. 'A tu?' Z niejakim rozbawieniem. 'Coś ty się tak uparła na tą Ochotnicę?' Palec 35 kilometrów na skos do góry. 'No dobra, a tu?' 'Halo tu ziemia. Ta trasa ma bagatelka 8,5 godziny w jedną stronę. Co z naszym leżeniem go góry brzuchem i czytaniem ja się pytam?!'.



I tak ku ogólnemu rozbawieniu własnemu i mocno duszonym uśmiechom ludzi siedzących naprzeciwko padło 'No to tu.' Owe tu miało 4 kilometry długości i z półtora szerokości. Wysiadłyśmy z ostatniego stopa i po zrobieniu sporszego kółka Kinga oświadczyła 'Jesteśmy gdzieś bardzo daleko od miejsca gdzie chciałyśmy wysiąść'. Z szyderczym uśmiechem odpowiedziałam 'Nieco się zgubiłyśmy i nadal nie umiemy się zlokalizować na mapie. To rzeczywiście daleko.' Jak się w końcu okazało byłyśmy dokładnie tam gdzie chciałyśmy. :)



W przerwie między jednym rozdziałem fascynującej książki przygodowej... albo jak w moim przypadku między jedną tabelką, a drugą zrobiłyśmy sobie przerwę na pluskanie się w Białce. Większość czasu wypełnił ten rodzaj sielanki, w którym za bardzo nie ma o czym opowiadać. Dobrze było i tyle.

Rzeka Białka.

Inwestując w bilet godzinny, tam i jednorazowy, z powrotem. Udało nam się z Kingą odwiedzić Frydman, czyli ponad 100 km w każdą stronę. Ale nie jest to jedyny powód, dla którego lubię jeździć okazją. Wstęp, że to niebezpieczne wybaczcie, ale pominę. ;) Wsiadając do cudzego auta gra się na jego zasadach, można poznać rodzaj ludzki w jego naturalnym środowisku. Wczoraj jechałyśmy pełnym przekrojem samochodów. Od wielkiej zielonej ciężarówki, przez czerwony stary rozdrypek o charakterystycznym zapachu, po auto na tyle snobistyczne, że nadal nie znam nazwy tej marki. :P



Cóż nie jestem fanką motoryzacji, mam do tego w miarę praktyczne podejście. Natomiast co mnie szczerze fascynuje to ci wszyscy ludzie, których mam okazję spotkać. Też pełen przekrój społeczeństwa. My ich nie wybieramy, oni wybierają nas. Możemy jedynie odmówić.



Anegdotka: Kiedyś z inną koleżanką wracałyśmy z Zakopanego do Krakowa. Gdzieś na wysokości Nowego Targu zatrzymał się gość, który wzbudził naszą intensywną nieufność, więc z miną debila odpowiedziałyśmy, że my chcemy do Zakopanego, na co on, że to w drugą stronę. Jak by nie patrzeć Julka jest blondynką, dlatego pewnie pan się nie zdziwił. :P Tak grzecznie się z nim pożegnałyśmy, a potem przez najbliższe piętnaście minut miałyśmy z siebie maga ubaw. 'Na Zakopane?'

Innym razem jak nas zabrała pani, młoda mama z dzieckiem nie starszym niż trzy lata, to do teraz pękamy dumą, że wydałyśmy się na tyle sympatyczne, żeby nam zaufać.

Mięta. Jak sobie naciągnę Kingę to może mi kiedyś oznaczy co za jedna, bo chwilowo wiem tylko co za jedna nie. :)

Na zakończenie, już w Krakowie udało nam się zdobyć wisienkę na tort naszej wycieczki. Miałyśmy wracać tramwajem numer 22 do domu. Kinga jednak bardzo się niecierpliwiła, żeby wiedzieć gdzie dokładnie ten tramwaj jedzie. Mi tam było to rybka. Wiedziałam, że na pewno zawiezie nas do Starowiślnej i raczej aż do Ronda Grzegórzeckiego, a jak nie no to rany, się przesiądziemy. Ot co. Jednak ciekawość musiała zostać zaspokojona. Co tam mądre przysłowia mówiły o ciekawości... No więc jak tylko Kinia wysiadła z tramwaju zamknęły się wszystkie drzwi, dzwonek i dwa wagony uszczuplone o wścibskość potoczyły się w kierunku centrum. Lekko zataczając się ze śmiechu wysiadłam na następnym przystanku. A do domu wróciłyśmy 19'stką. :)

sobota, 25 sierpnia 2012

kraków. dom.



Kraków to moja miłość i nie mam do tego żadnych wątpliwości. Mogę zwiedzać inne miasta, zachwycać się nimi, nie zmienia to faktu, że moje serce jest tu. Ja mam ograniczoną funkcję tęsknienia. Jak byłam daleko to nie czułam, że muszę wracać na ten tychmiast do domu, ale trzeba było widzieć jak przez kilka pierwszych dni oczy mi się śmiały do każdego kawałka grodu Kraka. :)



Dobrze mi tu i jeśli pewnego dnia wyjadę na bardziej stałe, to będę potrzebować na prawdę poważnego powodu. Jak to ktoś ładnie powiedział o tańcu belgijskim: nie ważne z kim się tańczy, ale do kogo się wraca. ;)



Podróż nie jest tylko o tych miejscach, które się odwiedziło. Na odbiór składa się w całość pięknych momentów i ludzie, których się poznało. Drobne rzeczy. Pierwszą podróż do obu ameryk uznaję za udaną. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wrócę do Sao Luis. Tym czasem zostaje tyle dobrych wspomnień i cały wielki świat do odkrycia. :)



Przyznaję, nieco tęsknie za Brazylią. Takie głupie uczucie, gdy poznaje się wspaniałych ludzi by spędzić z nimi tylko kilka chwil. Bywa, że masz jedną szansę w życiu by coś zrobić, jak spadające gwiazdy. Wtedy się czuje taką chęć życia, chwytasz chwilę pełnymi garściami. Miesiąc to tak krótko.



PS Obiecuję, że napiszę jeszcze coś o Amerykach, ale niełatwo się wraca do normalnego życia. :P

środa, 15 sierpnia 2012

meksyk i pora wracać.



Ostatnie chwile w Meksyku. Po odwiedzeniu co najmniej 4 państw (jakby dobrze policzyć to 6), po 8 startach i takiej samej ilości lądowań, po przejechaniu autobusem około 4 tys. kilometrów przyszła pora wracać. W końcu spędziłam po za ojczyzną 45 dni.



Jutro zaczynamy wielki powrót. Jeszcze niezliczona ilość historii i anegdotek zostało nie opisane. Myślę że gdy będę już w domu spróbuję spisać co lepsze, żeby nie uciekły z pamięci. Tutaj tak trudno znaleźć chwilę dla internetu. Zazwyczaj po prostu szkoda czasu w tak niesamowitych miejscach lub jedyną myślą, którą chciałabym się podzielić było by, że już na prawdę muszę iść spać. :)



Jeśli to tylko możliwe zaczynam przyzwyczajać się do stanu permanentnego zadziwienia. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że w najbliższym czasie nie spotka mnie nic bardziej zaskakującego bardzo szybko pojawia się godny następca.

piątek, 10 sierpnia 2012

pomiędzy gwatemalą a meksykiem.

Tak właśnie wyglądają przelotowe drogi w Gwatemali.

Ruszając w trasę między Flores a San Cristóbal wiedziałyśmy tylko, że w Gwatemali mają kiepskie drogi. I w tym przypadku się nie przeliczyłyśmy. Że na integrowanie się z komputerem mam tu niezwykle mało czasu zamiast pięciu godzin drzemki wybrałam nadrobić zaległości. Problemy jednak nie maja przerwy nocnej. Bus zapomniał nas zabrać z hotelu i specjalnie dla nas dwóch przysyłali inny by nas dowieść do docelowego. Następne kilka godzin podróży spałam. Nienaruszalność mojego snu powoli przechodzi do legendy. Mimo ogromnych wybojów w bitej polnej drodze, która stanowiła jeden z z główniejszych szlaków tranzytowych w Gwatemali odpoczynek pozostał niezakłócony. :) Ale jak mi Magda później doniosła stałam się atrakcją dla dwójki jadących z nami francuskojęzycznych dzieci. Podobno przy każdej większej dziurze moje ciało niczym worek ziemniaków wznosiło się do góry i upadało na siedzenie, co też za każdym razem kwitowałam głośniejszym pomrukiem niezadowolenia. Po kilku godzinach obudziłam się wyspana, nawet jeśli część wypoczynku przelewitowałam. :)

Umywalka na przejściu granicznym po stronie Gwatemalskiej. Jak miło, że ma wodę w odróżnieniu do toalety.

Do granicy dotarliśmy bez problemu co prawda w zawrotnym tempie, ale nie jestem pewna czy chciałabym ryzykować kilometr więcej na tej prawie że ścieżce, która nigdy w życiu nie słyszała nawet o asfalcie. Najprzód opuściliśmy granice Gwatemali co było nie lada przeżyciem. Mały domek pośrodku bezkresnego morza pól kukurydzianych i zwykłych tamtejszych chaszczy. Niektórzy ze strażników celnych oczywiscie uzbrojeni wylegiwali się wygodnie w hamakach. Cóż może nie jestem jeszcze całkiem oswojona z kulturą wszechobecnego hamaka i mnogość mężczyzn nosząca rozmaite karabiny i pistolety nadal mnie zaskakuje.



Kilka minut później nasz bus znów się zatrzymał. Jak i poprzednio wzięłam tylko mały plecak i zadowolona z siebie zaczęłam rozglądać się za przejściem granicznym. Jednakże jakiś gość podał nam przez okno resztę naszych bagaży i poprowadził nas ścieżką w dół przez las. Trzeba było widzieć nasze miny kiedy wsiadałyśmy z naszym dobytkiem do małej łódeczki. O kamizelkach ratunkowych należało zapomnieć. Rzeka nie należała do spokojnych. Chyba pierwszy raz na żywo widziałam tak wielkie wiry wodne, a jeśli widziałam z całą pewnością nie zrobiły na mnie takiego wrażenia.

Niebieska motorówka pomogła nam przekroczyć granice. Madziłek podobno zastanawiała się kiedy zaczną strzelać.

Płynąc piętnaście minut pod prąd i nasze stopy dotknęły meksykańskiej ziemi. Potem taksówkami do miasteczka i chwila ponad pół godziny oczekiwania na odjazd. Jakież było nasze dziwienie kiedy kierowca busa ogłosił, że o godzinie dziewiątej rano z nam nadal nie znanego powodu żadnego urzędnika meksykańskiego na przejściu granicznym nie uświadczysz. Powiedziano jeszcze, że możemy bez problemu zalegalizować nasz pobyt w urzędzie imigracyjnym, w którymś z większych miast. Wtedy padło tak często tu używane sformułowanie: nic się nie martw. Wróżyło to jednak przyszłe kłopoty.



Dotarliśmy szczęśliwie do Palenque i od razu złapałyśmy następnego busa do San Cristóbal. Meksykańskie drogi są o niebo lepsze. W hostelu byłyśmy koło jedenastej w nocy. Biorąc pod uwagę, że wyruszyłyśmy z hostelu koło piątej byłyśmy już nieco zmęczone i po najkrótszej linii pomaszerowałyśmy do łóżek.



Z rana wybrałyśmy się do we wskazane miejsce by uzyskać po jednej pieczątce w paszporcie i wizy turystyczne. Co okazało się nie możliwe mimo przemiłej pani urzędnik musiałyśmy jeszcze raz odwiedzić granicę meksykańską pod groźbą grzywny w najlepszym wypadku 1400 pesos. Natomiast nikogo tam nie zdziwiło, że granica była zwyczajnie nie czynna.



Cóż było robić. Zaopatrzyłyśmy się w prowiant, i ruszyłyśmy na dworzec. W pomiędzy czasie Madził zaliczyła kąpiel w kałuży na parkingu jakieś 30 sek. po tym jak powiedziałam, że ciesze się,  że udało mi się nie wpaść w ogromną kałużę przy drodze. Jej udało się znaleźć większą. Dlatego też w supermarketowej łazience przez dobre 15 minut suszyła spodnie suszarką do rąk. Udało jej się przy okazji wzbudzić nieco zainteresowania i współczucia pań.

Wysuszyć spodnie.

Tak więc dużą część następnego dnia znów spędziłyśmy w colectivo, czyli czymś na kształt busa. Na granicy zostało zauważone, że Gwatemalę opuściłyśmy wczoraj, ale obstawiamy, że nasz europejski wygląd powstrzymał lawinę pytań i oskarżeń.



Obecnie nareszcie legalnie jesteśmy w Meksyku. Dzięki dwudniowej wycieczce udało nam się sporo przeżyć, zobaczyć tak zaskakujące rzezy i poznać trochę lepiej meksykańskie zwyczaje. A ubaw miałyśmy po pachy. Nie bardzo żałuję. Zwłaszcza, że przez huragan pogoda się zmieniła z pięknej słonecznej przeszła w stan wiecznego deszczu i chłodu. Wczoraj pierwszy raz od wyjazdu z Polski miałam okazję wzięć ciepły prysznic. Idealny zbieg okoliczności.  :)

Plan wycieczki. W miejscowościach wziętych w kółko zmieniałyśmy bus. Błękitna trasa to dzień pierwszy, żółta drugi.

środa, 8 sierpnia 2012

flores. tikál. gwatemala.



Dziś o czwartej rano wyruszamy z Flores z powrotem do Meksyku. Jakoś tak czuję, że od tego punktu zaczyna się powrót do domu. Jeszcze sporo drogi przed nami, a w kilometrach to już całkiem, ale poniekąd kierunek dom. Opuszczamy najniebezpieczniejsze miasto w jakim przyszło nam przebywać podczas tej podróży. Jak się okazuje wyspa, na której mieszkamy, czyli najstarsza część Flores, jest w miarę bezpieczna. Tutaj znajduje się większość hosteli i hoteli. Pierwszy i jak myślę jedyny raz wybrałyśmy hotel. Nie żeby było źle, luksus własnej łazienki, klimatyzacji i ciepłej wody to miła sprawa, ale okupiona brakiem kuchni i towarzystwa innych turystów, które bywa raz, zaletą raz wadą.

Zachód słońca nad jeziorem Petén Itzá.

czy wiecie.... co kryje Petén Itzá.

Petén Itzá to jezioro, na którym znajduje się wcześniej wspomniana wyspa. Niepozorna woda, a w najgłębszym miejscu ma 165 metrów. Co sprawia, że jest kryptodepresją.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------



Wczoraj wybrałyśmy się z Magdą do Tikál. Niezwykłe miejsce. Dużo można by on nim opowiadać, ale nauczona doświadczeniem nawet nie próbuję zostawiać tego na później, bo w tym przypadku zazwyczaj później znaczy nigdy. To też bardzo skrótowo postaram się opisać coś o czym mogłabym się rozpływać w zachwycie godzinami.



To miasto Majów jest nadal położone w samym środku lasu deszczowego. Co stanowi dodatkową jeśli nie większą atrakcją całej wycieczki. Park narodowy chroni tętniący życiem ekosystem, a ruiny są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Mały busik zabrał nas z hotelu przed piątą rano, co okazało się świetną decyzją, bo najwcześniejsza część dnia nie jest aż taka tłoczna, duszna, ani gorąca. Przewodnik poza przybliżaniem nam kultury Majów pokazywał wiele ciekawych gatunków roślin i zwierząt, które czasem były znane z książek, ogrodów botanicznych, czy zoo lub terrariów.



To raczej nie był mój szczęśliwy dzień. Może z baku snu, ale przyciągałam nieszczęścia jak magnes. Niektóre z nich pozwoliły mi lepiej poznać się z lasem deszczowym. Udało mi się poślizgnąć i jakby w zwolnionym tempie wywalić w błocie, oczywiście aparat nawet się nie zachlapał. Dzięki temu miałam okazje opłukać się w kałuży nie większej niż metr na metr utworzonej przez obfity deszcz nocy poprzedniej. Chwile później wdepnęłam w mrowisko ogniowych mrówek. No cóż, przynajmniej teraz rozumiem skąd nazwa. :)

Owo mrowisko ognistych mrówek.

Na terenie parku narodowego jest jeszcze ogromna ilość nieodkrytych budowli. Las deszczowy w zaskakująco szybkim tempie pochłania wszelkie ślady ludzkiej działalności. Niektóre z piramid, które zostały odsłonięte podczas pierwszych prac archeologicznych po 1952 już są pokryte wysokim drzewami w całej okazałości. Miejscami o obecności w tych okolicach prekolumbijskiej cywilizacji świadczy tylko nienaturalnie szpiczaste pofałdowanie terenu.

wtorek, 7 sierpnia 2012

w dziki las.



Dziś ostatecznie rozstałyśmy się z Morzem Karaibskim. Dalsza część trasy widzie przez suchy ląd. Plan był tak już od dawna, ale teraz okazało się to o tyle sprytniejsze, że huragan Eduardo nadciąga nad wybrzeże. Jak donieśli nam Weronika i Bartek, którzy jeszcze są w Caye Cualker jutro do 10 rano wszyscy muszą się wymeldować z hostelu, w którym spałyśmy wczoraj.



Ostatnia noc w Belize obfitowała w atrakcje. Zanim zacznę opowieść uprzedzę spekulacje: nie ja byłam liderem całej tej wyprawy. Dzielnie niczym pies pasterski zamykałam pochód.

niezapomniane.

Od początku pobytu na wyspie przymierzałyśmy się do wypożyczenia rowerów. Plan wycieczki jednośladami odkładany na ostatnią chwilę postanowiłyśmy zrealizować w wieczór przed naszym wyjazdem.  Mała wysepka w części najbardziej turystycznej da się przejść w poprzek wolnym krokiem w trzy minuty, natomiast na drugim końcu rozdyma się na kształt fajki. Ta strona jest bardziej dzika. Mieści w sobie lotnisko, nieco luźno porozrzucanych chatek, a w większości las.


Chciałyśmy zatoczyć pętelkę na wyspie. Pod wieczór w składzie czysto kobiecym wyruszyłyśmy wzdłuż brzegu. Wjeżdżając do lasu mnóstwo krabów uciekało nam z pod kół robiąc nieco szelestu w krzakach. Ogromna liczba skorupiaków na swych małych nóżkach zasuwała w popłochu prosto w gęstwinę. Minęłyśmy lotnisko, które zaskakuje swoją niepozorną tropikalnością.... gdybym nie wiedziała, że tam gdzieś ma być pas startowy, to nie jestem pewna czy bym wpadła na to do dlaczego powstała taka łysa polana na odludziu.



Zaczynało się ściemniać. Przejechałyśmy obok opuszczonego domku, przy którym paliło się ognisko, a w promieniu wzroku żywego ducha. Pokonałyśmy drewnianą kładkę długości kilkunastu metrów, pale wbite w środku lasu namorzynowego, to też lina zabezpieczająca była tylko umowna i występowała miejscami. Zdarzyło się też nie raz wybrać ślepą drogę, więc trzeba było się wracać. Przeprawiłyśmy się też przez kilka większych błotnistych kałuż.

Zachód słońca się dokonał. Przecież jesteśmy nie aż tak daleko od równika, słońce bardzo szybko mija horyzont. Byłyśmy tylko nieco za połową pętli, a ścieżka niespodzianie się urwała. Niby byłyśmy blisko jakiś domków, ale nigdzie nie mogłyśmy znaleźć przejścia. Teraz jak o tym myślę to pewnie mieszkańcy docierali tam bardziej główną drogą, nie przez tak dziewiczy las. My natomiast nie mogąc odnaleźć innego wyjścia rozpoczęłyśmy powrót w towarzystwie świetlików, które właśnie zaczęły być widoczne. Oczywiście komary też dały o sobie znać, więc z pewnego niepozornego, zazwyczaj bardzo kobiecego ciałka wyrwały się dwa słowa komentarza na temat, za które czym prędzej zostałyśmy przeproszone.



W lesie generalnie jest ciemniej niż na otwartej przestrzeni, a czego nie widać wyobraźnia dopisze. Wcześniej intrygujący szelest krabów stał się świetną pożywką dla fantazji. Zwłaszcza gdy szmer kawałkami podążał wzdłuż drogi. Tu już nie trzeba być Sherlock'iem Holmsen, żeby nasunęło się skojarzenie bycia śledzonym. Oczywiście wtedy przypomniałam sobie, że na wyspie widywane są nierzadko krokodyle. A że to w sumie tropikalna wyspa to miałam sporo czasu by rozważyć wszystkie możliwe rodzaje jadowitych zwierząt. Zwłaszcza, że w takim stresie mój mózg działa nieprzeciętnie szybko. Błoto, kładka i wszystkie krzaki przy niewielkim oświetleniu w cale nie wydały się łatwiejsze. Mijając opustoszały domek i ognisko, przy którym nadal nikogo nie było udało mi się już w większości okiełznać wyobraźnię. Stłumiony krzyk dobiegł mnie, gdy Elise będąca z samego przodu skopała jakiegoś większego kraba.



Trasę powrotną zrobiłyśmy znacznie szybciej i z ulgą powitałyśmy cywilizację. W ten oto sposób zapłaciłyśmy tylko za jedną godzinę wypożyczenia rowerów. Oszczędzony pieniądz przepuściłyśmy na przepyszne, domowe lody. Weronice natomiast przeszła ochota zwiedzania dżungli. ;)

 

Pozdrawiam już z Gwatemali.

niedziela, 5 sierpnia 2012

caye caulker. belize.



Tu jest jak w raju. Trudno opisać słowami. Że niemal wszystko jest zachwycające to zacznę od tego co sprawia, że nadal wierzę, że to miejsce mi się nie przyśniło. Mają tu mocno słoną wodę, przy dłuższym pływaniu bywa to uciążliwe, a po wyjściu z morza kleję się do wszystkiego. W dzień słońce nie żałuje promieni, więc bywa tu na prawdę ciepło.... gorąco.



czy wiecie.... coś na temat Belize?

Ciekawostek tu sporo, więc nie mogłam się zdecydować na jedną. Belize to niewielkie państwo w Ameryce Północnej. Głównym językiem jest tu angielski, mimo tego że wszystkie sąsiednie państwa mówią po hiszpańsku nie dziwi to gdy dodam, że głową państwa jest królowa Elżbieta II. Tak, tak ta sama co w Anglii. :) Stolicą jest Belmopan wybudowany po tym jak huragan Hattie w 1961 roku poważnie uszkodził ówczesną stolice Belize Citi.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------



Wczoraj znów zwiedziłyśmy nieco Morze Karaibskie od wewnątrz. Pływałyśmy z innym rodzajem rekina, ale tym razem wikipedia zawiodła, więc nie wiem jak jest po polsku nurse shark. W każdym razie mały, acz mięsożerny. Oprócz tego miałyśmy okazję spotkać mnogość kolorowych ryb, płaszczki, żółwie morskie, murenę, i trzy osobniki jakiegoś ssaka morskiego, którego tożsamości nadal nie udało mi się ustalić.



Co raz bardziej zaczynam doceniać ciemne tatusiowe geny. Przez cały pobyt w obu amerykach nie udało mi się jeszcze poparzyć słońcem. Stosuję filtr 20 i to zazwyczaj na najbardziej strategiczne miejsca, ale w zupełności mi to wystarcza. W odróżnieniu do całej reszty zaopatrzonej w +50 i nie raz już przysmażonej.



czwartek, 2 sierpnia 2012

nad morzem karaibskim.



Cancun to obrzydliwie turystyczne miasto, więc po półtora dnia i odwiedzeniu co większych atrakcji czas najwyższy było się zbierać. Na Isla Mujeres oglądałyśmy żółwie. Niesamowite widoki.



Jednak moim chyba ulubionym momentem dnia było wieczorno nocne napawaniem się widokiem Morza Karaibskiego w świetle pełni księżyca. Ciepła woda, cisza, spokój.