czwartek, 9 października 2014

καλή μέρα.


W ostatnim czasie miałam okazję się przekonać, że są plusy podróżowania i zwiedzania z kimś. Towarzystwo i możliwość spokojnego snu gdy inna osoba czuwa to jedno. Jeśli w grupie jest co najmniej jeden mężczyzna, zaszczyt noszenia cięższego plecaka przypada właśnie jemu lub im. Plus poczucie bezpieczeństwa. Rozleniwiona tymi wygodniejszymi warunkami z lekkim niepokojem rozpoczynałam swoją wyprawę, by na koniec dnia już być absolutnie pewna, że samotne wyprawy to akurat ten teren, w którym czuję się jak ryba w wodzie. :)


Pobudka o piątej trzydzieści przyszła nadspodziewanie łatwo. Miałam jeszcze jeden wcześniejszy budzik na czwartą trzydzieści, ale trzy godziny snu przed długim, intensywnym dniem nie były dobrym pomysłem, a kompletna ciemność za oknem skłoniła do myśli, że godzina snu będzie rozsądnym i życzliwym prezentem dla samej siebie. Po szóstej z lekkim ociąganiem wyszłam z pokoju i ruszyłam szybkim krokiem w dwukilometrowy spacer na przystanek.


Inaczej niż zwykle autobus do Pafos był dość zatłoczony i to głównie przez Cypryjczyków zapewne spieszący do pracy. Wiec stanowiłam dla nich nieco niespodziewanego pasażera. I wtedy zdałam sobie sprawę czym ta wycieczka różni się od wielu ostatnich moich wyjazdów. Nie znałam żadnych praktycznych słów po grecku! Z kontekstu domyśliłam się, że powtarzane przez kolejnych wsiadających pasażerów "καλή μέρα" to dzień dobry.


W Pafos zorganizowałam sobie śniadanie i kolejnym autobusem pomknęłam do Nikozji (Lefkozji). Na ostatnim przystanku wiedziałam że jestem w tym właśnie mieście... tylko gdzie dokładnie? Centrum, zupełne obrzeża, jakaś dzielnica z której mam jeszcze komunikacją miejską dostać się do części turystycznej? GPS z kiepską jakością nieściągniętej jeszcze dokładniejszej wersji mapki sugerował raczej środek miasta. W informacji dworca zapytałam o punkt informacji turystycznej ledwo słyszalny gość wytłumaczył mi drogę.


Prosto, w lewo i w prawo. Stanęłam przed dotykowym ekranem oznaczonym wielgaśną literą "i". Liczyłam na żywych ludzi, ale niech będzie. Co my tu mamy? Przeglądałam zakładka po zakładce dostępne informacje, by po pięciu minutach stwierdzić, że maszyna jest jeszcze mniej przydatna niż mój nie do końca praktyczny, nieilustrowany przewodnik. Marzyła mi się mapa, najlepiej taka co ją dostanę od miłej pani do ręki z uprzednim wskazaniem gdzie jestem. Cóż, marzenia nie zawsze się spełniają.


Ruszyłam wzdłuż ulicy i pierwszą napotkaną sympatycznie wyglądającą osobę zapytałam którędy do najbliższych zabytków. Wybrałam młodą dziewczynę obsługującą niewielki bar z sokami. Dziewczyna odpowiedziała, że jest tu nowa, ale że jak pójdę na wprost to za jakieś 5 minut dotrę do granicy między północą a południem. Znaczyło to że byłam przepięknie w ścisłym centrum. :)

dla spostrzegawczych. na tym zdjęciu widać granicę. ;)

Idąc wzdłuż ulicy bez żadnej zapowiedzi wyrosło przede mną piesze przejście graniczne. Na środku głównego deptaku niespodziewanie i bardzo z bliska zobaczyłam strażników sprawdzających paszporty. To tak jakby w połowie Grodzkiej w Krakowie przeprowadzić linie podziału dwóch państw, takie małe porównanie z dedykacją dla krakusów. Turyści mogą co prawda raczej bez problemowo przechodzić, ale z tego co później się dowiedziałam zasada ta nie obejmuje rodowitych mieszkańców.


Pozostając nadal na Cyprze Południowym zafundowałam sobie wycieczkę szlakiem muru oddzielającego prawosławne południe z muzułmańską północą. Szybko zauważyłam smutną stronę miasta. Te kamienice, mury, druty kolczaste i zwykłe ulice z pewnością znały nie jedną tragiczną historię. Ile bólu musiało poprzedzić wybudowanie tych wszystkich zasieków. Niby zwykłe miasto, ale nawet pobieżnemu obserwatorowi nie trudno jest zobaczyć że nadal krwawi. Zrobiło mi się trochę przykro. Takie mi wyszły wakacje pod hasłem podzielonych państw.


Weszłam do kilku kościołów. Czułam się tam znacznie swobodniej niż w buddyjskich świątyniach, miałam większą szansę na nie zrobienie dużego nietaktu, postacie na ścianach wydały mi się niemal dobrymi znajomymi, rozumiałam coś tam z symboliki choć rzecz jasna byłam świadoma też poważnych luk w wiedzy. Tak czy inaczej poruszałam się na znajomym chrześcijańskim gruncie, ale mimo wszystko czułam się tu obco i nie na swoim terenie. To przykre że zamiast głęboka wiara i kontemplacja Boga łączyć ludzi ich dzieli. Bawi mnie czasem, że jakby użyć troszkę logiki to żydzi, wszyscy chrześcijanie oraz muzułmanie wieżą w tego samego Boga i modlą się czasem o szereg nieszczęść i rychłą śmierć dla tych, którzy w ciut inny sposób Go postrzegają, ale zaraz później przeraża mnie to i głęboko zasmuca.


Czas w mieście miałam ściśle określony odjazdami autobusów. Zdecydowałam się zobaczyć jak wygląda północ. Na początku uderzyła mnie podobieństwo do Turcji. Ale w brew temu co sugerował przewodnik nie było źle po drugiej stronie, wręcz przeciwnie. Znajdowało się tam więcej udogodnień dla turystów, na każdym rogu mapka starego miasta z rozkładem zabytków i czerwoną kropką oznaczającą aktualną lokalizację, wiele strzałek do turystycznych atrakcji i ogólny porządek. Po tej części znalazło się więcej zabytków i zgodnie z tym co czytałam wczesniej do niektórych władze podeszły nieco po chamsku szpachlując gotycki kościół gipsem, malując olejową farbą i przerabiając na meczet. Jak by na to nie spojrzeć nie wyburzono średniowiecznego budynku, tylko dokonano pewnego rodzaju religijnego recyklingu. Nie kojarzę żadnego meczetu przerobionego na kościół. Ale rzeczywiście wolałabym gdyby bardziej troskliwi zaopiekowano się tym zabytkiem. Ilustracji do tego akapitu nie mam, karta z aparatu zjadła mi niemal całość zdjęć zrobionych po przekroczeniu granicy. :/



Przy jednym z pierwszych zabytków spotkałam Pakistańczyka, który od kilku lat pracował na Cyprze. Wzbudził moje zaufanie zwłaszcza, że przed przekroczeniem granicy byłam dobrze przygotowana. Długie luźne spodnie, zwykła bluzka, związane włosy, niemal nieobecny makijaż i brak biżuterii, postarałam się nie przyciągać na siebie zainteresowania. Dzięki takiemu przewodnikowi mogłam w krótkim już pozostałym mi czasie zobaczyć maksymalnie dużo. Z drugiej strony jedną z rzeczy, które najbardziej ciekawią mnie są ludzie i możliwość poznania spojrzenia kogoś kto lepiej zna to miasto i kraj była niewątpliwie interesująca.


Po południowej stronie czasami miałam wrażenie jakbym przeniosła się w czasie o kilkadziesiąt lat wstecz. Na ziemię sprowadzały mnie nowe samochody, ale w wąskich uliczkach w obrębie murów roiło się od starych sklepików i pracowni wydawało mi się że już zapomnianych zawodów. Przyglądałam się temu z dużą ciekawością.


Wracając z miasta co najmniej dwa razy zostałam wzięta za tubylca przez rodowitych Cypryjczyków, dodając do tego fakt, że dzień wcześniej Polacy wzięli mnie za tutejszą wydaje mi się, że udało mi się trochę opalić i czuję się tu dobrze i swobodnie. :)

poniedziałek, 6 października 2014

jeszcze trochę wakacji.

 
Tydzień na Cyprze minął, więc zaległości w pisaniu tutaj urosły całkiem spore. Nie przejmuję się tym już tak bardzo, w te wakacje przyzwyczaiłam się do pewnych ograniczeń płynących z faktu, że internet nie jest dostępny zawsze i wszędzie, a energia przypadająca na jedną mnie w jednostce czasu nie jest nieskończona.


Czemu Cypr? Bo nie miałam od dawna prawdziwych wakacji, bo nie jest za daleko i ma nadal całkiem przyzwoitą pogodę i sympatyczną temperaturę dającą możliwości do lekkiego nabrania opalenizny, bo jeszcze tu nie byłam. :)


Oczywiście zwiedziłam dopiero część, ale jak na razie wyspa wydaje mi się wielkimi wykopaliskami archeologicznymi, a zabytki nie za często wystają nadmiernie nad ziemię, więc pomysłowość i kreatywność jest mile widziana. Pewną dumą napawa, że duży wkład w odkrywanie tutejszej dalekiej przeszłości mają polscy archeologowie.


Po kilku dniach nadmiernego eksploatowania wyobraźni bardzo ucieszył mnie kawałek solidnej kamiennej historii. Krzyżacki zamek zauważalnie nadgryziony zębem upływających lat stoi w Kolossi od XIII wieku. Prawda część twierdzy nie wytrzymała próby czasu, ale obecność stropu, kolejnych kondygnacji i dachu była dla mnie zupełnie wystarczająca.

zdjęcie z dedykacją dla mamy. :)

Przyzwyczajona do miejsc naszpikowanych zabytkami do nieprzytomności wyspa początkowo mnie rozczarowała i budziła podprogową irytację, w końcu te miejsca mogłyby opowiedzieć nie jedno o dziejach ludzkości nie tylko tej starożytnej, ale też prehistorycznej jak również tej nie tak odległej.


W końcu się poddałam i zaczęłam doceniać małe rzeczy. Bo nawet na nadmiar urokliwych uliczek nie można się tu uskarżać. Jak okiem sięgnąć to ruiny i to takie zrównane z ziemią najczęściej. Sprawę łagodzą nastrojowe kościółki, które niestety słabo opisane są w moim przewodniki. Tak dla wyjaśnienia mi się tu podoba, plaża, słonko i ostatnie chwile słodkiego lenistwa... nie narzekam.


wtorek, 29 lipca 2014

seul przez przypadek.


Pierwotnym planem na sobotę było zwiedzanie DMZ (demilitarized zone), niestety w wyniku zbiegu nieszczęśliwych okoliczności okazało się ze nie mamy szans zdążyć na pociąg i postanowiłyśmy jednak zwiedzić trochę Seulu.


Istotnym punktem każdego mojego tutaj zwiedzania jest jedzenia. Więc skoro tylko znalazłyśmy się blisko pierwszego punktu wycieczki zarządzony został czas na lanczyk. Nie marudzę, bo jest to atrakcja sama w sobie. Wiele nowych smaków, zapachów, nawet sposób sprzedaży czy jedzenia intrygujący.


Mimo całej miłości do koreańskiego jedzenia ostatnie kilka dni mój żołądek podjął strajk przeciw fermentowanemu jedzeniu. Oni potrafią tu wszystko wrzucić do garnka i sfermentować. Niby przed chwilą czytałam, że bardzo popularne tu kimch (fermentowana kapusta pekińska na ostro) jest jedną z najzdrowszych potraw świata, poddaję to jednak lekko w wątpliwość.


Przy okazji luźnej rozmowy w szpitalu dowiedziałam się, że najczęstszym w Korei nowotworem jest rak żołądka. My europejczycy mamy problem z płucami (nr 1 u mężczyzn i 2 miejsce u kobiet) piersiami, gruczołem krokowym, jeszcze trochą innych narządów i gdzieś tam się pojawia żołądek na szarym końcu. Więc nie dam sobie wcisnąć, że ich jedzenie jest takie zdrowe. :P


Na szczęście mają tu też dobre jedzenie. :) Którego jestem bardzo fanem. Poniżej moja ulubiona koreańska potrawa, za którą będę tęsknić w europie. Jestem tego pewna.


Przychodzi do mnie taki moment w dłuższych podróżach, czasem po dwóch tygodniach czasem po miesiącu, że tęsknię za polskim jedzeniem. Za tym miłym uczuciem gdy widzę jedzenie wyglądające znajomo i po wzięciu go do ust smakuje dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Lubię próbować nowe smaki, ale po pewnym czasie zaczyna to być nużące. Ta nieustająca niepewność czy to co właśnie zamierzam konsumować okaże się pyszne czy absolutnie nie jadalne.


Nauczyłam się tu próbować wszystkiego, najwyżej będzie to jedyny raz w życiu jak skosztuję daną potrawę, trudno mi moim europejskim okiem ocenić co będzie smaczne. Rzeczy wizualnie atrakcyjne okazują się czasem trudnoprzełykalne, a to co nie kusi widokiem bywa przepyszne.


Żaden z wcześniej odwiedzonych krajów nie zaserwował mi jeszcze tylu niejadalnych dla mnie rzeczy. Bywały dania ostre, które zajmowały mi sporo czasu i wody - pozdrowienia dla Meksyku. Zaskakujące kompozycje smakowe jak czekolada, kukurydza, kurczak i chili - znów Meksyk. Porcje głodowe w Gwatemali, po dwóch obrotach widelcem zastanawiałam się gdzie wyszedł cały mój obiad. Kolendra używana w Brazylii czasem w takiej ilości, że od wyjazdu tam większe stężenie w powietrzu działa na mnie prowymiotnie. Nom i jak dotąd tylko kolendra miała taką cudowną moc.


Po zaspokojeniu żołądka przyszedł czas na zwiedzanie. Ta urokliwa uliczka z jedzeniem jest w pobliżu królewskiego Pałacu Changdeokgung. Budowę tego kompleksu budynków zaczęto w 1405 roku, a później wielokrotnie przebudowywano. Po okupacji Japońskiej zostało tylko 30% oryginalnego stanu, dużej części pałacowych budynków nigdy nie odbudowano. Obiekt ten znajduje się na liście UNESCO.


Sporo słyszałam o tym miejscu wcześniej i trochę mnie zawiodło, acz jest zdecydowanie godne odwiedzenia. Dodatkową kroplę niezadowolenia dorzuciła od siebie pani przewodnik, której znajomość angielskiego była znikoma, dlatego powtarzała trzy razy tą samą informację pod rząd. Po jakiejś pół godzinie się poddałam i resztę zamku zwiedzałam już w towarzystwie koleżanek zostawiając oprowadzaną wycieczkę bardziej cierpliwym.


Koreańczycy sami o sobie mówią, że małą wagę przywiązują do chronienia zabytków, więc mimo kilku tysięcy lat historii mają nie aż tak pokaźną kolekcję miejsc historycznych. Pałac jest regularnie odmalowywany co 30 lat z jaskrawymi kolorami nieco traci na wiarygodności jako rzecz super stara. Ale może to moje przyzwyczajenie z tych miejsc które odwiedziłam wcześniej.


Ciekawie jest obserwować jak przenikają się tu elementy bardzo nowoczesne z zamieszkałą historią, spokój królewskich ogrodów z gonitwą wielkiego miasta. Po głębszym zastanowieniu zaczyna mi się to podobać. Ale ta trochę jak z jedzeniem. Część miejsc turystycznych mnie zachwyca, ale bywają też momenty niestrawne.


Na zdjęciu poniżej jest sala tronowa. Za plecami króla znajdowało się malowidło przedstawiające słońce i księżyc oraz pięć gór Korei. Obecnie tylko dwie należą do terytorium południa, co jeszcze raz przypomniało mi o tym że to boleśnie rozerwane państwo, które nie tak dawno traciło jedność niezwykle oddaliło się od siebie na wszelkie możliwe sposoby swoimi dwoma połowami.


W królewskiej kuchni nie mogło zabraknąć fermentowanych przysmaków. Poniżej wazy do fermentacji wszystkiego co bujna kreatywność Koreańczyków postanowiła tam wrzucić... trochę tego nie doceniam, ale na prawdę mój żołądek podjął w ten weekend strajk generalny przeciw tego rodzaju specjałom i nadal mu nie przeszło.


Tutejszy kalendarz twierdzi że urodziłam się w roku węża, pozdrawiam cały rocznik 89. :)


Pobieżnie zwiedziłyśmy wioskę Bukchon, godna uwagi, ale sił nam już powoli zaczynało brakować. Ostatnim punktem była turystyczna ulica Insa-dong, która nie przyciągnęła zbytnio mojej uwagi. Mnóstwo sklepów z pamiątkami, restauracji i nie wiele więcej. W moim odczuciu nic specjalnego. Natomiast Seul nadal ma długą listę miejsc, które zamierzam odwiedzić i już wiem że nie starczy mi czasu na wszystkie.

piątek, 25 lipca 2014

świątynia cheongpyeongsa, powiew wolności.


W najbliższym czasie nadrobię zaległości w historiach z Korei, tym czasem postaram się być bardziej na bieżąco. :) Codziennie mam do szpitala na siódmą rano, dzięki czemu chwilę po dwunastej jestem już wolna. Postanowiłam wykorzystać ten czas najlepiej jak mogę. Więc mimo tego że prognoza pogody sugerowała deszcz postanowiłam ją ciut zignorować i to był dobry wybór.


Razem z moją koreańską koleżanką (która nie chciała być fotografowana) postanowiłyśmy zwiedzić Świątynię Cheongpyeongsa. Ona też tam nigdy nie była, w ten sposób z niewielką wiedzą na temat czego się spodziewać wyruszyłyśmy z Chuncheon (miasta w którym obecnie mieszkam).


Podróż autobusem zajęła ponad pół godziny, następnie kilkunastominutowy kawałek łódką przez zalane tereny utworzone przez postawioną tamę. Mają tu cały system elektrowni wodnych.


Zanim wyruszyłyśmy w dalszą drogę chwila na małe coniecno. Obstawiam że ilość smaków jest ograniczona tylko ludzką wyobraźnią. W Brazylii były lody kukurydzane, Korea proponuje ten przysmak w wydaniu z czerwoną fasolą. Ku mojemu zaskoczeniu bardzo mi posmakowała taka wersja. :)

Burunduk, wiewiórka naziemna.

Okazało się że wbrew oczekiwaniom mojej koleżanki do świątyni trzeba kawałek dojść. Pytanie nadal było ile, a znaki przydrożne nie były zgodne co do odległości. To informowały że jeszcze trochę, to że za kilometr trzeba będzie kupić bilet. Po drodze jednak nie brakowało atrakcji.


O tej chińskiej księżniczce jest legenda. (uzupełnić jak doczytam).


Wybierając wycieczkę na czwartek przekopywałam internet w poszukiwaniu informacji. Po zobaczeniu tego wodospadu wybór stał się znacznie prostszy. :) Acz nadal tu w okolicy jest poro rzeczy, które chciałabym zwiedzić.


Idąc tak pod górę zdałyśmy sobie sprawę, że czas jest mocno limitowany. Ostatnia łódka odpływa o 18.00, ale koleżanka chciała zdążyć na przed ostatnią, czyli pół godziny wcześniejszą. I wtedy zza zakrętu wyłoniła się buddyjska Świątynia Cheongpyeongsa.


Powoli ucz się tu zasad panujących i próbuję chociaż nie robić większych wtop. Nadal jednak zasady dobrego wychowania w wydaniu azjatyckim mnie przechytrzają. Przynajmniej wiem, że tu się dużo chodzi na boska. Co w sumie bardzo mi pasuje. :)


Powoli czas dobiegał końca, a mi apetyt na zwiedzanie rósł zamiast maleć. Wiem że główną atrakcją turystyczną tamtego miejsca jest właśnie ta świątynia, ale to nie był koniec trasy i bardzo mnie fascynowało co jest dalej.


W mojej głowie nastąpiła prosta kalkulacja. Jest jeszcze jedna późniejsza łódka. Co daje dodatkowe pół godziny. Wiem jak wrócić stąd do akademika. Mam jeszcze ochotę tu trochę zostać...


Tak więc pół godziny przed odpłynięciem przedostatniej łódki postanowiłyśmy się rozłączyć na wysokości świątyni. Dodatkowy plus tego był taki, że sama mogę iść znacznie szybciej. No to w drogę.


Ledwo zniknęłam za rogiem świątyni z wygładzonego piaskowo żwirowego deptaka moja doga zmieniła się w kamienistą ścieżkę. Przypomniałam sobie jak bardzo miałam ochotę odwiedzić dowolny pagór w okolicy, ale studenci zajmujący się tu mną uparcie omijali ten temat. Poczułam się jakbym dostała prezent pod choinkę, taki idealnie wymarzony.


Stęskniłam się za samotnymi wycieczkami. Dla niektórych to jest nadal trudne do zrozumie, ale ja bardzo lubię spędzać czas ze sobą. W sensie lubię też innych ludzi, mam sporo wspaniałych znajomych, ale mało co daje mi tyle wiatru w skrzydła jak ja, górska ścieżka i nikt więcej. Mogę wtedy iść znacznie szybciej, ścigam się tylko ze sobą, czuję jak się męczę, ale to jest takie dobre zmęczenie, które zamiast zatrzymywać wypełnia mnie od czubka głowy do małego palca u stopy uśmiechem.


Że było już mocno po czasie nie spotkam nikogo po drodze. Postanowiłam zawrócić o 17:20, co dawało mi 40 minut na powrót. Jak później doczytałam z mapy byłam jakieś 5 minut od kolejnego istotnego punktu trasy. Natomiast mogłoby się okazać, że to było by znacznie za daleko. Kiedy zaczęłam schodzić zadałam sobie sprawę, że pół godziny od świątyni w cale nie daje zapasu czasowego.


Następne 30 minut albo biegłam, albo schodziłam po czymś tak stromym, że się nie dało szybciej. Warto zaznaczyć że byłam w sukience, baletkach i z torbą przez ramie. Kiedy już znalazłam się tak blisko, że wiedziałam, że zdążyłam zwolniłam. Warto było wyleźć tak daleko. :)


Jak się spodziewałam pół godziny było za mało dla mojej mniej aktywnej fizycznie koleżanki, która czekała na mnie w łódce. To był dobry dzień i bardzo cieszę się, że ta wycieczka potoczyła się właśnie tak. :) Został pewien niedosyt. Nie zdobyłam nadal żadnego pagóra w Korei, a trasa spacerowa ciągnęła się dalej niż doszłam.


Przez chwilę rozważałam czy by tu jeszcze nie wrócić, ale do wyjazdu do Japonii mam jeszcze nieco ponad tydzień i mnóstwo rzeczy do zwiedzenia. Może znajdę sobie jakąś inną górkę. :) Natomiast nie dziwię się, że właśnie tu machnęli sobie świątynie. Niesamowite miejsce. Tyle ciszy, spokoju, piękna wokół. Na prawdę niesamowite miejsce.