sobota, 23 czerwca 2012

kraków na wschód słońca.


Wychodząc z domu założyłam, że jest to zbyt mikro wyprawa żeby ją tutaj umieszczać. Jednak w pomiędzy czasie zdarzyło się coś co sprawiło, że zapamiętam tą wycieczkę na dłuuuugo. :) Ale o tym za chwilę.

Zgodnie z tym co wujek googl mówi mamy dziś w Polsce najdłuższy dzień w roku. To też postanowiłam go wykorzystać w całości. Chwilę przed wschodem słońca wyszłam z domu. Z rowerem i aparatem sprawdzałam jak wygląda Kraków o tej porze. Ze słońcem nad horyzontem spotkałam się na Kładce Bernatce. To świeżutki nabytek naszego miasta. Budowę ukończono w 2010 roku, ale nowy element architektoniczny szybko obrósł w zwyczaj zawieszania kłódek przez zakochanych.



czy wiecie.... skąd się wzięła nazwa Kładki Bernatki?

Laetus Bernatek to zakonnik, któremu Krakowianie zawdzięczają szpital bonifratrów otwarty w 1906 roku i nieprzerwanie działający do tej pory. Już od 1609 roku moje miasto gościło u siebie braci  podążających śladami św. Jana Bożego, ale szpital znajdował się na rogu ulic św. Marka i św. Jana, czyli w obrębie starego miasta. Niestety dotkliwie ucierpiał podczas zaborów i po dwustu latach swojej obecności zniknął z mapy na dobre. Tu właśnie historia daje możliwość wykazanie się farmaceucie i ówczesnemu przeorowi zakonu bonifratrów. I tak szpital zagościł na Kazimierzu. Co prawda nie przez cały czas placówka była związana z braćmi. Okres rozłąki trwał niecałe 50 lat po czym szpital ten stał się pierwszym niepaństwowym szpitalem w Rzeczpospolitej Polsce.

Zaintrygowało mnie niecodzienne imię zakonnika. To też spieszę z odpowiedzią: o. Bernatek był Morawianinem, urodził się w Hodonín'ie (obecne Czechy).

Jeśli dodam, że wyżej opisany szpital znajduje się około sto metrów w linii prostej od kładki to pochodzenie nazwy nie b
udzi już większego zdziwienia. :)
----------------------------------------------------------------------------------------------------------



Dalej ruszyłam przez podgórze w stronę Kopca Kraka. Cisza i spokój o tej porze dnia jest nie powtarzalny aż do końca pracowitego, hałaśliwego dnia. Przez puste ulice przemykają z rzadka najwcześniejsze tramwaje, których wnętrza zaszczycają pojedynczy ludzie.

czy wiecie.... co to tak właściwie ten Kopiec Kraka?


Kopiec Krakusa, zwany raczej przez mieszkańców Kopcem Kraka. Zgodnie z tym co źródłosłów wskazuje wiąże się z legendarnym Królem Krakiem, założycielem miasta, które po nim odziedziczyło swoją nazwę, Kraków. Jak to z legendami bywa jest i tu trochę nieścisłości historycznych. Jan Długosz pisze jakoby to było miejsce pochówku Kraka, spontanicznie usypanego przez mieszkańców. Prace archeologiczne przeprowadzane w latach 30'stych ubiegłego wieku brutalnie obalają tą teorię. Ramy czasowe są inne legenda by wskazywała i zdecydowanie nie jest to wynik spontanicznego aktu, lecz systematyczna, dokładna praca, z ogromnym palem w środku i plecionymi, wiklinowymi przegrodami między kolejnymi warstwami.


Naukowcy się spierają i teorii jest kilka. Najpopularniejsza datuje powstanie kopca gdzieś w okolicach VII wieku (plus minus stulecie). W tym przypadku było by to miejsce pogańskiego kultu z wielkim dębem na szczycie. Potwierdzają to znalezione przy szczycie korzenie takiegoż drzewa oraz brązowe (że z brązu) okucie typu awarskiego odnalezione u podstawy. Drzewo to jako symbol pogańskich wierzeń ścięłoby nadciągające chrześcijaństwo

Jest też bardzo intrygująca opcja łącząca kopiec Kraka i Wandy. Twórcą byli by wtedy Celtowie. Potwierdzeniem tego ma być fakt, że w dni święte dla ichniejszego kultu słońce wschodzi lub zachodzi nad jednym z kopców podczas obserwacji z drugiego. (4 listopada lub 6 lutego zachód nad Kopcem Kraka, 2 maja lub 10 sierpnia wschód nad Kopcem Wandy).

Inni zaś podejrzewają o Wandalów z VI wieku rodem ze Skandynawii za to dzieło. Aczkolwiek kurhany sapano już w epoce kamiennej, przypominają one kształtem i lokalizacją Kopiec Kraka.



Zagadka pozostaje nie rozwiązana. Dla mnie jest to o tyle fascynujące, że zanim w ogóle zainteresowałam się czym jest ten pagór zdążyłam nabyć wiele wspomnień z nim związanych. I zadając wydawało by się nie takie trudne pytanie dokopałam się w morzu internetowym i nie tylko do różnych zaskakujących informacji. Przykład? No choćby, że Krak w cale nie jest aż tak bardzo nie historyczny.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------






Ze szczytu kopca rozciągał się przepiękny widok na uśpione miasto nieśmiało otwierające jedno oko. Dopiero tam będąc zwrócił moją uwagę nowy element najbliższego krajobrazu. Mały kopczyk. Wersja pośrednia między kopcem kreta a Kraka. Kopiec Nieznanego Artysty. Tabliczka na zdjęciu obok wszystko tłumaczy. :)




niezapomniane.

To miał być ostatni punkt podróży. Kilka zdjęć na bulwarach wiślanych. I owszem był, tylko zajął nieoczekiwanie dużo czasu. Zafascynowana sztuką nowoczesną, która w ostatnich dniach zagościła nad Wisłą chciałam zrobić ostatnie ujęcie z bliska. Taki portret świniaka. Aparat w dłoni. Żeby było bezpiecznie chciałam postawić mocno stopę na skraju kamienia budującego brzeg. Jak pomyślałam tak zrobiłam.... tylko że zapomniałam o porannej rosie. Podeszwa prześlizgnęła się z minimalną siłą tarcia po skalnym podłożu i obrała kurs na wodę. Zaręczam, że miałam najgłupszą minę od dawna, gdy zorientowałam się, że jest to krok nie do odwołalny.



Lecąc ma spotkanie z mokrą przygodą zdążyłam obrócić się i odłożyć aparat (czyt. rzucić). Dalsza część lotu trwała dla mnie nieproporcjonalnie długo w stosunku do czasu rzeczywistego. Zanim spotkałam się z przeznaczeniem gruntownie przemyślałam abstrakcyjność zdarzenia. Głęboki wdech i chlup.... dalej niż po czubek głowy zanurkowałam w rzece. Z powrotem na powierzchni. Teraz trzeba wrócić na górę, a to nie takie proste. Murek budujący brzeg ma swoją wysokość, będąc nawet zaraz przy nim do dna daleko. Po kilku nieudanych próbach wyjścia z wody w miejscu gdzie wpadłam wrzuciłam balerinki (dla facetów: buty) na trawnik, a następnie torbę odsączywszy uprzednio nie co by nie była aż tak ciężka. Na szczęście nie daleko było do schodków, po który wyszłam na już tak utęskniony suchy ląd.



Musiałam zrobić sobie krótką przerwę zanim całkiem mokra, na rowerze, przez miasto wrócę do mieszkania. Leżąc na trawniku przypomniałam sobie, że już przy pierwszej próbie wyjścia na brzeg widziałam chłopaka, który odjechał dopiero jak już wypełzłam z wody. To też na facebooku umieściłam na swojej ścianie list otwarty o następującej treści. 

drogi człowieku, któryś się gapił na mnie jak wpadłam do wisły dzisiaj przed szóstą rano. następnym razem nie sprawdzaj czy niewiasta umie pływać tylko bądź bohaterem i ją uratuj. miło że się zatrzymałeś i z odległości stu metrów obserwowałeś dopóki nie wyszłam na brzeg. ale ja nie zjawisko atmosferyczne, żeby mnie oglądać. jak nie lubię otrzymywać pomocy tak obiecuję, że tym razem bym ją przyjęła.

miłego dnia.
i.



Co mnie zastanowiło w tym incydencie to, to że nie mamy wbudowanego jakiegoś odruchu pomocy. I tu nawet nie chodzi o tą konkretną sytuację tylko o cały wachlarz możliwości. Wypadek, zasłabnięcie na ulicy i tym podobne. Czasem ludzie spiszą się na medal i tu brawo dla nich! A czasem nie wiedzą czy w ogóle pomagać, no więc pomagać jak najbardziej. Sensownie i z zachowaniem własnego bezpieczeństwa, ale bywa, że na prawdę wystarczy bardzo mało by uratować komuś życie!

czwartek, 21 czerwca 2012

instrukcja obsługi.

Czyli co to jest i jak się to je?

Zdałam sobie sprawę, że za półtora tygodnia wyjeżdżam do Brazylii. To dużo i mało. Jeszcze dwa egzaminy przede mną, a potem kierunek nieznany kontynent.... no dobra dwa. Zamierzam miesiąc spędzić w Brazylii, a przez następnie dwa tygodnie zwiedzić Meksyk, Gwatemalę i Belize. Chodź nie mogę się doczekać to jest jeszcze tyle do zrobienia, że czas przygotowań przebiegnie mi pracowicie.


Uwielbiam podróżować. To będzie co prawda najodleglejsza i w dużej części samotna wyprawa, ale zdarzyło mi się już kilka miejsc w swoim krótkim życiu odwiedzić. Na całe szczęście zostaje jeszcze nieporównywalnie więcej do zobaczenia. :) Jedna z niewielu acz istotna niedogodność w odkrywaniu świata w pojedynkę jest taka, że nie ma się z kim dzielić. Tak więc postanowiłam część z moich zachwytów i przeżyć z podróży zamieścić tutaj. I jeśli forma się przyjmie to jeszcze o nie jednej mojej mniejszej lub większej wędrówce przeczytacie.... w swoim czasie. :)

zdjęcie by wytłumaczyć skąd tytuł.
wszystko ma swoje korzenie.

Tym czasem nurkuję między książki i notatki.
Dobrej nocy. :)