wtorek, 30 kwietnia 2013

krk, krk. kto tam?


Wczoraj zwiedziłyśmy wzdłuż i wszerz Krk, największa miejscowość na wyspie Krk, gdzie obecnie mieszkamy. Bardzo sympatyczne malutkie miasteczko. Niewiele jest do zwiedzania, więc to co było obejrzałyśmy bardzo dokładnie. Katedra, zamek, port, wiele wąziutkich uliczek.


Jesteśmy poza ścisłym sezonem i z tego co nam tubylcy mówią cicho tu i spokojnie. Prace remontowo-budowlane wrą by przygotować się na przyjazd turystów. Ale plaże i cała reszta miasta przyjemnie mało ludna.


W ten sposób mamy więcej okazji pooddychać klimatem miasta jaki tworzą Chorwaci, a nie przyjezdni. Tak więc gdy na zakończenie dnia usiadłyśmy na jednym z głównych placów Krk mieszanka tego co tutejsze i tego co chwilowe tworzyła magiczną całość. Dzieci opanowały studnię, biegały i troszkę hałasowały, grały w piłkę, a z nimi dorośli.


My natomiast w tym czasie lansowałyśmy się z kawusią i oglądałyśmy z dużym zainteresowaniem cały ten niecodzienny spektakl.


Z ciekawostek odkryłyśmy w tym czasie, że plac ma dwudziestoczterogodzinny zegar, który co prawda działa, ale pokazuje czas w jakimś innym systemie. Nadal nie wiemy jakim.


Część miasta zwiedzałyśmy konwencjonalnie. Było to tym przyjemniejsze, że każdy zabytek tutaj jest opisany tabliczką po chorwacku i po angielsku.


Postanowiłyśmy też nieco ciut zagospodarować miasto i jego zabytki do własnych potrzeb. ;) Mury miejskie, koła obstawiamy że młynarskie, sosenkę, kolumny. Wreszcie się najadłyśmy i wyspałyśmy, więc energia nas roznosiła.





Tak czy inaczej bardzo cenie sobie, że miasto chwilowo jest w stanie pół dzikim jeszcze nie rozdeptane i nie zeuropeizowane na potrzeby zachodnich turystów. Po prostu jest przecudnie swojskie.


Z ogrodami do których można zaglądnąć przez dziurkę od klucza lub wyrwę w płocie.


I domkami którym można zaglądnąć przez okno wprost do ogniska domowego. Ludzie jak to Kinga stwierdziła "żyją tu w komunie" że wszystko robią razem, chętnie siadają na ulicy i gadają między sobą. Potrzebują nawzajem swojego kontaktu.


kraków - krk. hej.


Aż do Bratysławy podróż szła świetnie, milki kierowcy, ładna pogoda, nigdzie nie czekałyśmy za długo, a drogi ubywało szybko mimo tego że z Polski ruszyły trzy lub cztery wyścigi autostopowe, z którymi już od początku się mijałyśmy.


Problem zaczął się gdy kierowca, który zabrał nas z Bratysławy wysadził nas na samym środku autostrady w Wiedniu. Co gorsza na ślimaku, który ze wszystkich stron był ogrodzony autami mknącymi z zawrotną prędkością. Jakby nieszczęść było mało skończył nam się też karton, na którym pisałyśmy nazwy miast. Więc kreatywna twórczość wykorzystała wszystkie dostępne środki by stworzyć napis Graz.


Dla rozwiania wszelkich wątpliwości na autostradzie nie wolno łapać stopa i w Austrii grozi za to mandat bagatelka 500 euro. Liczyłyśmy jednak na litość kierowców, niestety wiedeńczycy jakoś upierdliwie praworządni. Niektórymi spojrzeniami poczułam się mocno zbesztana. Tak ale właściwie mi też nie pasowało, że się tam znalazłam i miałam na to jakby znikomy wpływ. W końcu zatrzymało się czterech młodych Serbów autem pięcioosobowym i nas oraz nasze nie małe plecaki przewieźli zahaczając o centrum miasta na stację benzynową na wylotówce.

hipsterska tabliczka z odzysku. :D
Na noc utknęłyśmy na stacji benzynowej między Wiedniem a Graz, za to w doborowym towarzystwie. Nie wiedziałyśmy wtedy jeszcze, że będzie to początek jednej z mniej sympatycznych nocy jakie pamiętam. Ale zanim to... Od jednego z kierowców, który nie mógł nas zabrać dostaliśmy po flaszeczce Jägermeist'ra i cygaro na spółkę. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności losowych w połowie nocy zostałyśmy same na stacji, reszta pojechała. 


Cóż było robić. Wpakowałyśmy się w śpiwory, zabezpieczyłyśmy plecaki i z tabliczką "Graz" przed nami zasnęłyśmy. Obudziły nas światła busa, który zaparkował kilkadziesiąt centymetrów przed nami. Jedyny stop jakiego złapałam na śpiąco, ale to nie był interes życia. Pan kierowca zabrał nas do samego centrum Graz (dla poruszania się autostopem jest to wysoce nie strategiczne).


Znów ułożyłyśmy się do spania pod zamkniętą na noc stacją. Obudził na pracownik owej stacji, z informacją że nie wolno nam tu spać. Pierwsze jeszcze nie przytomne myśli zakomunikowały, że porządnie się wyziębiłam, aż do samego wewśrodka. Rozmarzanie zajęło jakąś godzinę i nie było ani trochę przyjemne. Nadal wychłodzone, zmęczone, nie wyspane ustawiłyśmy się na drodze. Ile zachodu kosztowało nas wydostanie się z miasta to materiał na całe wypracowanie. Kilka razy zastanawiałam się czy jestem w stanie się w ogóle ruszyć, stać, po czym trza było iść kilka kilometrów dalej, gdy już nie miałam siły mówić trza było iść, uśmiechać się i prosić czy ktoś by nas nie wziął, więc na autopilocie się szło i się rozmawiało. Po za granicę swoich przewidywanych możliwości.


Wysiłek został nagrodzony. Ostatkiem sił dostałyśmy się na autostradę z Graz i od tego momentu poszło jak z płatka. I na trzy razy dostałyśmy się dokładnie pod próg naszej już wcześniej zarezerwowanej miejscówki. Po drodze poznałyśmy ciekawych ludzi, a Kinga mogła poćwiczyć swoją umiejętność chorwackiego. I tak całkiem zadowolone rozpoczęłyśmy część stacjonarną majówki. :)

niedziela, 28 kwietnia 2013

krk stop.



Dotarłyśmy całe i akceptowalnie zdrowe na miejsce. Acz jesteśmy tak zmęczone, że najbardziej kuszący plan na wieczór obejmuje poduszkę i kilka porządnych godzin poziomowania się.


Podróż niebanalna, acz wybaczcie cały organizm jednomyślnie odmawia współpracy.

sobota, 27 kwietnia 2013

do drogi.


Zgodnie z mądrością Ani D. "Miej wyje... (dystans do rzeczywistości), a będzie ci dane" (wersja oryginalna się rymuje) postanowiłam zrobić mały wyłom w systemie nauczania. To co się dało to już odrobiłam resztę uzupełnię po weekendzie majowym. A tym czasem ostatnie przygotowania i witaj przygodo. :)

sobota, 20 kwietnia 2013

bajaga i instruktori.



Do stolycy tam i z powrotem w mniej niż dzień, tylko na koncert i dwa kółka wokół dworca centralnego. Podróż obfitowała w niespodzianki i w sumie w ogólnym rozrachunku bardzo pozytywne. :) Już w pociągu spotkałyśmy znajomych, którzy reprezentowali bałkańską mieszankę narodowościową.

Dowód, że jednak odwiedziłyśmy z Kingą stolicę. :)
Bajaga - chorwacki piosenkarz, wraz z zespołem pierwszy raz wystąpił w Polsce z jednym koncertem tylko w Warszawie. Gdyby ktoś się zastanawiał bałkańska muzyka nie jest nam aż tak daleka. I coś się jednak obiło o uszy. Na przykład jest szansa, że znacie piosenkę "Kiedyś byłam różą", a to wersja oryginalna"Ostatnia nocka" też ma swój bałkański pierwowzór.


Koncert zdecydowanie przerósł moje oczekiwania. Ale wisienką na torcie było to co się działo po. Przy bałkańskich przebojach puszczanej przez Warsaw Balkan Madness dobrze się bawili ludzie w garniturze i pod krawatem, w rozciągniętym swetrze i dziurawych spodniach, czy ubrani na bardzo czarno i bardzo mrocznie. Aż miło było popatrzyć na parę (strzelam) sześćdziesięciolatków zasuwających z wyraźnym zadowoleniem przez sam środek sali. Na chwilę też parkietem zawładnęły trzy bardzo radosne starsze panie. Chwilę później w tym samym miejscu tańczyły nastolatki.

Jeden z gitarzystów zespołu Bajaga i Instruktori.

Dla części z tych ludzi to był przypływ ojczyzny na chwilę gdzieś z daleka w Polsce i na chwilę poczuli się znowu tak jak tam u siebie. Po koncercie rozmawiałyśmy z jednym Serbem, który mimo woli poczuł jak bardzo tęskni za swoim krajem. Czy trzeba wyjechać  tak daleko i na tak długo żeby poczuć się patriotą?



Powrót nie obył się bez niespodzianek. Na dworcu spotkaliśmy jakiegoś wyjątkowo pijanego gościa, który odprawił całe przedstawienie na peronie obok po czym się okazało, że w sumie to też jedzie do Krakowa. Pociąg którym jechałyśmy był wyjątkowo niepospieszny i według planu jechał około pięciu godzin, więc sen był nieunikniony. Kiedy obudziłyśmy się? W już na stacji na której miałyśmy w planie wysiadać Kinga ocknęła się, bo ludzie zaczęli hałasować wysiadając. Więc całe pakowanie się i ubieranie zrobiłyśmy sprintem i nawet nie w tak ostatnim momencie udało nam się w zorganizowanym chaosie wyskoczyć z wagonu. :)