niedziela, 30 grudnia 2012

wiktorówki. stop.



To był dobry rok. Ostatnia wyprawa przed zmianą daty, w celu nie przyrośnięcia na stałe do krzesła w Krakowie. Spontaniczny autostop w kierunku Tatr. W końcu mamy piękne góry i czemu by z tego nie skorzystać. W ramach "cudze chwalicie swego nie znacie..." warto też nieco popodziwiać swój kraj.

W czwartek padł pomysł. Wiedziałyśmy, że czas od świtu do zmierzchu jest mocno ograniczony, więc nasze ambicje sięgały jakiegoś zgrabnego pagóra. Zwłaszcza, że od początku zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że nie uda nam się dotrzeć na wylotkówkę z pierwszym promieniem słonka. Wycieczka pod hasłem spontanicznie chce i równie spontanicznie nie chce mi się. :)



Pierwszą okazję łapałyśmy na tyle długo, że dążyłyśmy zmarznąć, zniechęcić się i przedyskutować powrót do ciepłego łóżka. Po 45 minutach, gdy już powoli wyłaniało się bardzo realne widmo nie wyściubienia nosa nawet za tabliczkę Kraków zatrzymała się furgonetka i nas przygarnęła. Podjechałyśmy tylko kawałek i nadal siła grawitacji domu była odczuwalna, a zagrażała odwrotem namacalne. Ale od tego momentu nie czekałyśmy na stopa dłużej niż 15 minut.



W tramwaju postanowiłyśmy, że chcemy do Zakopanego i wybrałyśmy dwie mniej uczęszczane dolinki, żeby na miejscu się namyślić, do której nam bliżej. Okazało się jednak, że pan z którym jechałyśmy może nas podwieźć do Małego Cichego. Nie potrzebowałyśmy więcej niż dziesięć sekund, żeby zmienić plan. Zwłaszcza, że było już dość późno i mogło się okazać, że nie dotarłybyśmy wystarczająco szybko nigdzie indziej.



Kiedy kończyłyśmy drożdżówki na Wiktorókach jakiś brat dominikanin powiedział, że została godzina dziesięć do zmroku, pytając przy okazji czy mamy światło. Światło tak miałyśmy. Zestaw autostopowicza obejmujący czołówkę, nóż, apteczkę, mapę i prowiant miałyśmy spakowany na piątkę z plusem. Ale rychły zachód słońca oznaczał dla nas, że w tym czasie musimy zejść na dół i wysoce wskazane było by złapać pierwszego stopa. Nie wiedziałyśmy kiedy odjeżdża ostatni bus z Małego Cichego. Mimo tego, że szlak prowadził pod wyciągiem nie wiadomo czy ktoś w ogóle wraca do domu, czy wszyscy zostają na noc na miejscu.

Ścieszka równomiernie oblodzona i pokryta warstwą świeżego puchu. Idealna pułapka.

Wymijając wszystkich znalazłyśmy na drodze z Łysej Polany do Zakopanego. Maszerując nadal w dół dość szybko znalazłyśmy transport. Ale gdy dotarłyśmy do Zakopanego było już ciemno. Chciałyśmy więc tylko spróbować coś złapać, ale raczej w planie był powrót busem. Natomiast szczęście było po naszej stronie i na dwa razy znalazłyśmy się pod Cmentarzem Rakowickim w Krakowie, blisko od naszych domów.

Pocztówka z Zakopanego.

Po przeczytaniu tej tabliczki do końca wyjazdu wypatrywałam nerwowo niedźwiedzia. :P

niedziela, 9 grudnia 2012

sztuczne ognie. wspomnienie z belize.

Ostatnio przemierzając Kraków rowerem poczułam się wysoce nieswojo. Chwilę zajęło mi zidentyfikowanie problemu. No tak pierwszy raz od powrotu z Ameryk słyszałam wystrzał fajerwerków. Co w tym takiego stresującego? Już tłumaczę.



Niewielkie państwo, Belize leżące w Ameryce Środkowej na brzegu Morza Karaibskiego. Caye Caulker, mała wysepka w linii zakrzywionej, w najdłuższym miejscu ma jakieś 3 kilometry. Słonko, piaseczek, drogi najszybszego ruchu są ledwo utwardzane i mocno dziurawe. Dostać się tam najłatwiej taksówką wodną. Niby jest i lotnisko, ale przez cały pobyt nie widziałam ani jednego samolotu. Słowem 7km² raju na jednym z najdalszych krańców świata.

W tym roku jak już można było o tym wcześniej poczytać przez kilka dni miałyśmy "hamak-time" w Belize. Wczesnym popołudniem wybrałyśmy się na spacer. Sielanka jak okiem sięgnąć. Gdzieś tam w tle między ptakami, a szumem fal wdarło się drobne zakłócenie dźwiękowe, które bez większego namysłu sklasyfikowałyśmy jako fajerwerki. To że słońce było wysoko, wysoko na niebie i nie namierzyłyśmy nigdzie żadnych efektów świetlnych zupełnie nam nie przeszkadzało. Nieporuszone pozostałyśmy w zachwycie chwilą.

główna arteria wyspy. serio. tylko żałuję, że nie widać ogromu dziur.

Następnego ranka przyjechali Weronika z Bartkiem i opowiedzieli o jakże skutecznym chwycie reklamowym taksówkarza. Bus z Meksyku do miasta Belize (jak to w Amerykach mają w zwyczaju stolica nazywa się jak państwo, tym razem akurat jest to była stolica) przyjeżdża na tyle wcześnie, że z sporym zapasem czasu można by przejść na nogach z dworca na przystanek taksówki wodnej. Kiedy jakiś tambylec sugerował im podwózkę jego taksówką wątpliwego stanu technicznego powiedzieli, że idą na nogach. Na to usłyszeli 'too much killing, too much shooting'. Po tym zdaniu Weronika nie mała już żadnych wątpliwości, że chce jechać, a nie iść.

Dopiero porządne kilka dni później dowiedziałyśmy się po lekturze prasy lokalnej co tak na prawdę miało miejsce tamtego wydawałoby się spokojnego popołudnia, opisanego dwa akapity wyżej.

wycinek z gazety. nasza strzelanina znalazła kawałek miejsca na stronie drugiej, no bo niby że to coś wyjątkowego czy co? ;) najważniejszy był huragan, który nam jeszcze towarzyszył przez kilka dni.

Przy okazji warto nadmienić, że gazety w tej części świata mają swój unikalny klimat. Sporo artykułów na temat zabójstw i zaginięć. A co lepsze jeśli znajdzie się winny lub podejrzany to jest on podany z imienia, nazwiska i miejsca zamieszkania. Trzeba w końcu wiarygodne dane przedstawiać, nie tam że ochrona danych osobowych. :P Ja mam natomiast swoją teorię na temat tak dokładnego zlokalizowania przestępy: jeśli komuś się umyśli powiedzieć kila ciepłych słów mordercy to nie ma żadnego problemu, podany jest nawet numer mieszkania. :)



Z niepokojem wyglądam sylwestra, chodź mam jednak nadzieję, że odruch ucieczki mi zaniknie. :)