I szlag trafił chronologię. Nie miałam dostępu do internetu przez weekend, więc teraz spore zaległości do nadrobienia. Czemu nie miałam internetu i co właściwie robiłam przez trzy ostatnie dni? Już odpowiadam.
W piątek wczesnym popołudniem wyruszyliśmy autobusem z Sao Luis do Barreirinhias [baherinias]. Odległość to niecałe 300 km. Miejscowość w gruncie rzezy turystyczna. Główną atrakcją jest park narodowy Lençóis Maranhenses. A miasteczko jest jednym z dwóch miejsc, które specjalizują się w organizowaniu wycieczek do tego pustynnego raju.
Sobotni poranek spędziliśmy nad Rio Preguiças, co oznacza leniwa rzeka. Jak i woda tak i my niespiesznie delektowaliśmy się przedpołudniem, by drugą część dnia poznawać wydmy i nie tylko należące do parku narodowego.
Z Margo, która jest Rosjanką zarządziłyśmy mały strajk. Często zdarza się, że wszyscy płynnie przechodzą na portugalski, bo im łatwiej. Mimo tego że zamierzam się nauczyć tego języka i znam już kilka słów to dalej jakby za mało by uczestniczyć w rozmowie. Tak oto odkryłyśmy, że nasz języki nie są aż tak różne. Mówiąc wolno i wyraźnie możemy się zrozumieć, a w ramach trudności zawsze pozostaje nam angielski. :)
czy wiecie.... czym różni się Lençóis Maranhenses od innych pustyń?
Lençóis Maranhenses to pustynia obfitująca w oazy. W porze deszczowej zamienia się w jedną wielką wodę aż po horyzont poprzedzielaną wydmami. Niestety w ostatnim czasie deszcz nie był na tyle łaskawy żeby oglądać ten cud natury w pełnej krasie. Większość z jezior poznikało, pozostawiając ledwie wilgotne dna.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------
I tak warto było przejść się pół godziny przez pustynię, żeby popływać w ogromniastej kałuży otoczonej nieco zielenią. Do jaki i z pustyni transport odbywał się za pomocą aut terenowych i mieliśmy niemałą frajdę gdy na wybojach kierowcy zaczęli się ścigać. :)
Na koniec na obrzeżach wioski musieliśmy poczekać na prom, który pozwoli nam dostać się do centrum i do domu. Przy tej okazji można było się zapoznać z tutejszym rękodziełem i zjeść przepyszne beiju.
Beiju [beżu] to coś na kształt naleśnika. Również wytwór patelni, ale półproduktem jest tapioka wytwarzana z manioku. Maniok zaś to całkiem użyteczne warzywo. Poznając tutejszą kuchnię coraz bardziej się o tym przekonuję. :) Jest on wykorzystywany na wiele sposobów i za wikipedią jest trzecim źródłem kalorii na świecie.
Całkiem wieczorem wybraliśmy się by posłuchać forro. Krótkiej instrukcji jak się to właściwie tańczy udzielił nam Felipe. Ale o muzyce i tańcu napiszę innym razem (mam nadzieję).
Natomiast wycieczka dnia drugiego podobała mi się jeszcze bardziej. :D Małą motorówką zwiedzaliśmy wcześniej wspomnianą rzekę. Oczywiście i tym razem miałam okazję spotkać lasy namorzynowe.
Późnym wieczorem wróciliśmy do Sao Luis. Nawet jeśli siedziałam od strony przejścia, a za oknem było ciemno, że oko wykol to oglądanie tego pogrążonego w nocy świata było bardziej interesujące niż nie jeden film. :)