wtorek, 7 sierpnia 2012

w dziki las.



Dziś ostatecznie rozstałyśmy się z Morzem Karaibskim. Dalsza część trasy widzie przez suchy ląd. Plan był tak już od dawna, ale teraz okazało się to o tyle sprytniejsze, że huragan Eduardo nadciąga nad wybrzeże. Jak donieśli nam Weronika i Bartek, którzy jeszcze są w Caye Cualker jutro do 10 rano wszyscy muszą się wymeldować z hostelu, w którym spałyśmy wczoraj.



Ostatnia noc w Belize obfitowała w atrakcje. Zanim zacznę opowieść uprzedzę spekulacje: nie ja byłam liderem całej tej wyprawy. Dzielnie niczym pies pasterski zamykałam pochód.

niezapomniane.

Od początku pobytu na wyspie przymierzałyśmy się do wypożyczenia rowerów. Plan wycieczki jednośladami odkładany na ostatnią chwilę postanowiłyśmy zrealizować w wieczór przed naszym wyjazdem.  Mała wysepka w części najbardziej turystycznej da się przejść w poprzek wolnym krokiem w trzy minuty, natomiast na drugim końcu rozdyma się na kształt fajki. Ta strona jest bardziej dzika. Mieści w sobie lotnisko, nieco luźno porozrzucanych chatek, a w większości las.


Chciałyśmy zatoczyć pętelkę na wyspie. Pod wieczór w składzie czysto kobiecym wyruszyłyśmy wzdłuż brzegu. Wjeżdżając do lasu mnóstwo krabów uciekało nam z pod kół robiąc nieco szelestu w krzakach. Ogromna liczba skorupiaków na swych małych nóżkach zasuwała w popłochu prosto w gęstwinę. Minęłyśmy lotnisko, które zaskakuje swoją niepozorną tropikalnością.... gdybym nie wiedziała, że tam gdzieś ma być pas startowy, to nie jestem pewna czy bym wpadła na to do dlaczego powstała taka łysa polana na odludziu.



Zaczynało się ściemniać. Przejechałyśmy obok opuszczonego domku, przy którym paliło się ognisko, a w promieniu wzroku żywego ducha. Pokonałyśmy drewnianą kładkę długości kilkunastu metrów, pale wbite w środku lasu namorzynowego, to też lina zabezpieczająca była tylko umowna i występowała miejscami. Zdarzyło się też nie raz wybrać ślepą drogę, więc trzeba było się wracać. Przeprawiłyśmy się też przez kilka większych błotnistych kałuż.

Zachód słońca się dokonał. Przecież jesteśmy nie aż tak daleko od równika, słońce bardzo szybko mija horyzont. Byłyśmy tylko nieco za połową pętli, a ścieżka niespodzianie się urwała. Niby byłyśmy blisko jakiś domków, ale nigdzie nie mogłyśmy znaleźć przejścia. Teraz jak o tym myślę to pewnie mieszkańcy docierali tam bardziej główną drogą, nie przez tak dziewiczy las. My natomiast nie mogąc odnaleźć innego wyjścia rozpoczęłyśmy powrót w towarzystwie świetlików, które właśnie zaczęły być widoczne. Oczywiście komary też dały o sobie znać, więc z pewnego niepozornego, zazwyczaj bardzo kobiecego ciałka wyrwały się dwa słowa komentarza na temat, za które czym prędzej zostałyśmy przeproszone.



W lesie generalnie jest ciemniej niż na otwartej przestrzeni, a czego nie widać wyobraźnia dopisze. Wcześniej intrygujący szelest krabów stał się świetną pożywką dla fantazji. Zwłaszcza gdy szmer kawałkami podążał wzdłuż drogi. Tu już nie trzeba być Sherlock'iem Holmsen, żeby nasunęło się skojarzenie bycia śledzonym. Oczywiście wtedy przypomniałam sobie, że na wyspie widywane są nierzadko krokodyle. A że to w sumie tropikalna wyspa to miałam sporo czasu by rozważyć wszystkie możliwe rodzaje jadowitych zwierząt. Zwłaszcza, że w takim stresie mój mózg działa nieprzeciętnie szybko. Błoto, kładka i wszystkie krzaki przy niewielkim oświetleniu w cale nie wydały się łatwiejsze. Mijając opustoszały domek i ognisko, przy którym nadal nikogo nie było udało mi się już w większości okiełznać wyobraźnię. Stłumiony krzyk dobiegł mnie, gdy Elise będąca z samego przodu skopała jakiegoś większego kraba.



Trasę powrotną zrobiłyśmy znacznie szybciej i z ulgą powitałyśmy cywilizację. W ten oto sposób zapłaciłyśmy tylko za jedną godzinę wypożyczenia rowerów. Oszczędzony pieniądz przepuściłyśmy na przepyszne, domowe lody. Weronice natomiast przeszła ochota zwiedzania dżungli. ;)

 

Pozdrawiam już z Gwatemali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz