wtorek, 29 lipca 2014

seul przez przypadek.


Pierwotnym planem na sobotę było zwiedzanie DMZ (demilitarized zone), niestety w wyniku zbiegu nieszczęśliwych okoliczności okazało się ze nie mamy szans zdążyć na pociąg i postanowiłyśmy jednak zwiedzić trochę Seulu.


Istotnym punktem każdego mojego tutaj zwiedzania jest jedzenia. Więc skoro tylko znalazłyśmy się blisko pierwszego punktu wycieczki zarządzony został czas na lanczyk. Nie marudzę, bo jest to atrakcja sama w sobie. Wiele nowych smaków, zapachów, nawet sposób sprzedaży czy jedzenia intrygujący.


Mimo całej miłości do koreańskiego jedzenia ostatnie kilka dni mój żołądek podjął strajk przeciw fermentowanemu jedzeniu. Oni potrafią tu wszystko wrzucić do garnka i sfermentować. Niby przed chwilą czytałam, że bardzo popularne tu kimch (fermentowana kapusta pekińska na ostro) jest jedną z najzdrowszych potraw świata, poddaję to jednak lekko w wątpliwość.


Przy okazji luźnej rozmowy w szpitalu dowiedziałam się, że najczęstszym w Korei nowotworem jest rak żołądka. My europejczycy mamy problem z płucami (nr 1 u mężczyzn i 2 miejsce u kobiet) piersiami, gruczołem krokowym, jeszcze trochą innych narządów i gdzieś tam się pojawia żołądek na szarym końcu. Więc nie dam sobie wcisnąć, że ich jedzenie jest takie zdrowe. :P


Na szczęście mają tu też dobre jedzenie. :) Którego jestem bardzo fanem. Poniżej moja ulubiona koreańska potrawa, za którą będę tęsknić w europie. Jestem tego pewna.


Przychodzi do mnie taki moment w dłuższych podróżach, czasem po dwóch tygodniach czasem po miesiącu, że tęsknię za polskim jedzeniem. Za tym miłym uczuciem gdy widzę jedzenie wyglądające znajomo i po wzięciu go do ust smakuje dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Lubię próbować nowe smaki, ale po pewnym czasie zaczyna to być nużące. Ta nieustająca niepewność czy to co właśnie zamierzam konsumować okaże się pyszne czy absolutnie nie jadalne.


Nauczyłam się tu próbować wszystkiego, najwyżej będzie to jedyny raz w życiu jak skosztuję daną potrawę, trudno mi moim europejskim okiem ocenić co będzie smaczne. Rzeczy wizualnie atrakcyjne okazują się czasem trudnoprzełykalne, a to co nie kusi widokiem bywa przepyszne.


Żaden z wcześniej odwiedzonych krajów nie zaserwował mi jeszcze tylu niejadalnych dla mnie rzeczy. Bywały dania ostre, które zajmowały mi sporo czasu i wody - pozdrowienia dla Meksyku. Zaskakujące kompozycje smakowe jak czekolada, kukurydza, kurczak i chili - znów Meksyk. Porcje głodowe w Gwatemali, po dwóch obrotach widelcem zastanawiałam się gdzie wyszedł cały mój obiad. Kolendra używana w Brazylii czasem w takiej ilości, że od wyjazdu tam większe stężenie w powietrzu działa na mnie prowymiotnie. Nom i jak dotąd tylko kolendra miała taką cudowną moc.


Po zaspokojeniu żołądka przyszedł czas na zwiedzanie. Ta urokliwa uliczka z jedzeniem jest w pobliżu królewskiego Pałacu Changdeokgung. Budowę tego kompleksu budynków zaczęto w 1405 roku, a później wielokrotnie przebudowywano. Po okupacji Japońskiej zostało tylko 30% oryginalnego stanu, dużej części pałacowych budynków nigdy nie odbudowano. Obiekt ten znajduje się na liście UNESCO.


Sporo słyszałam o tym miejscu wcześniej i trochę mnie zawiodło, acz jest zdecydowanie godne odwiedzenia. Dodatkową kroplę niezadowolenia dorzuciła od siebie pani przewodnik, której znajomość angielskiego była znikoma, dlatego powtarzała trzy razy tą samą informację pod rząd. Po jakiejś pół godzinie się poddałam i resztę zamku zwiedzałam już w towarzystwie koleżanek zostawiając oprowadzaną wycieczkę bardziej cierpliwym.


Koreańczycy sami o sobie mówią, że małą wagę przywiązują do chronienia zabytków, więc mimo kilku tysięcy lat historii mają nie aż tak pokaźną kolekcję miejsc historycznych. Pałac jest regularnie odmalowywany co 30 lat z jaskrawymi kolorami nieco traci na wiarygodności jako rzecz super stara. Ale może to moje przyzwyczajenie z tych miejsc które odwiedziłam wcześniej.


Ciekawie jest obserwować jak przenikają się tu elementy bardzo nowoczesne z zamieszkałą historią, spokój królewskich ogrodów z gonitwą wielkiego miasta. Po głębszym zastanowieniu zaczyna mi się to podobać. Ale ta trochę jak z jedzeniem. Część miejsc turystycznych mnie zachwyca, ale bywają też momenty niestrawne.


Na zdjęciu poniżej jest sala tronowa. Za plecami króla znajdowało się malowidło przedstawiające słońce i księżyc oraz pięć gór Korei. Obecnie tylko dwie należą do terytorium południa, co jeszcze raz przypomniało mi o tym że to boleśnie rozerwane państwo, które nie tak dawno traciło jedność niezwykle oddaliło się od siebie na wszelkie możliwe sposoby swoimi dwoma połowami.


W królewskiej kuchni nie mogło zabraknąć fermentowanych przysmaków. Poniżej wazy do fermentacji wszystkiego co bujna kreatywność Koreańczyków postanowiła tam wrzucić... trochę tego nie doceniam, ale na prawdę mój żołądek podjął w ten weekend strajk generalny przeciw tego rodzaju specjałom i nadal mu nie przeszło.


Tutejszy kalendarz twierdzi że urodziłam się w roku węża, pozdrawiam cały rocznik 89. :)


Pobieżnie zwiedziłyśmy wioskę Bukchon, godna uwagi, ale sił nam już powoli zaczynało brakować. Ostatnim punktem była turystyczna ulica Insa-dong, która nie przyciągnęła zbytnio mojej uwagi. Mnóstwo sklepów z pamiątkami, restauracji i nie wiele więcej. W moim odczuciu nic specjalnego. Natomiast Seul nadal ma długą listę miejsc, które zamierzam odwiedzić i już wiem że nie starczy mi czasu na wszystkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz