Razem z moją koreańską koleżanką (która nie chciała być fotografowana) postanowiłyśmy zwiedzić Świątynię Cheongpyeongsa. Ona też tam nigdy nie była, w ten sposób z niewielką wiedzą na temat czego się spodziewać wyruszyłyśmy z Chuncheon (miasta w którym obecnie mieszkam).
Podróż autobusem zajęła ponad pół godziny, następnie kilkunastominutowy kawałek łódką przez zalane tereny utworzone przez postawioną tamę. Mają tu cały system elektrowni wodnych.
Zanim wyruszyłyśmy w dalszą drogę chwila na małe coniecno. Obstawiam że ilość smaków jest ograniczona tylko ludzką wyobraźnią. W Brazylii były lody kukurydzane, Korea proponuje ten przysmak w wydaniu z czerwoną fasolą. Ku mojemu zaskoczeniu bardzo mi posmakowała taka wersja. :)
Okazało się że wbrew oczekiwaniom mojej koleżanki do świątyni trzeba kawałek dojść. Pytanie nadal było ile, a znaki przydrożne nie były zgodne co do odległości. To informowały że jeszcze trochę, to że za kilometr trzeba będzie kupić bilet. Po drodze jednak nie brakowało atrakcji.
O tej chińskiej księżniczce jest legenda. (uzupełnić jak doczytam).
Wybierając wycieczkę na czwartek przekopywałam internet w poszukiwaniu informacji. Po zobaczeniu tego wodospadu wybór stał się znacznie prostszy. :) Acz nadal tu w okolicy jest poro rzeczy, które chciałabym zwiedzić.
Idąc tak pod górę zdałyśmy sobie sprawę, że czas jest mocno limitowany. Ostatnia łódka odpływa o 18.00, ale koleżanka chciała zdążyć na przed ostatnią, czyli pół godziny wcześniejszą. I wtedy zza zakrętu wyłoniła się buddyjska Świątynia Cheongpyeongsa.
Powoli ucz się tu zasad panujących i próbuję chociaż nie robić większych wtop. Nadal jednak zasady dobrego wychowania w wydaniu azjatyckim mnie przechytrzają. Przynajmniej wiem, że tu się dużo chodzi na boska. Co w sumie bardzo mi pasuje. :)
Powoli czas dobiegał końca, a mi apetyt na zwiedzanie rósł zamiast maleć. Wiem że główną atrakcją turystyczną tamtego miejsca jest właśnie ta świątynia, ale to nie był koniec trasy i bardzo mnie fascynowało co jest dalej.
W mojej głowie nastąpiła prosta kalkulacja. Jest jeszcze jedna późniejsza łódka. Co daje dodatkowe pół godziny. Wiem jak wrócić stąd do akademika. Mam jeszcze ochotę tu trochę zostać...
Tak więc pół godziny przed odpłynięciem przedostatniej łódki postanowiłyśmy się rozłączyć na wysokości świątyni. Dodatkowy plus tego był taki, że sama mogę iść znacznie szybciej. No to w drogę.
Ledwo zniknęłam za rogiem świątyni z wygładzonego piaskowo żwirowego deptaka moja doga zmieniła się w kamienistą ścieżkę. Przypomniałam sobie jak bardzo miałam ochotę odwiedzić dowolny pagór w okolicy, ale studenci zajmujący się tu mną uparcie omijali ten temat. Poczułam się jakbym dostała prezent pod choinkę, taki idealnie wymarzony.
Stęskniłam się za samotnymi wycieczkami. Dla niektórych to jest nadal trudne do zrozumie, ale ja bardzo lubię spędzać czas ze sobą. W sensie lubię też innych ludzi, mam sporo wspaniałych znajomych, ale mało co daje mi tyle wiatru w skrzydła jak ja, górska ścieżka i nikt więcej. Mogę wtedy iść znacznie szybciej, ścigam się tylko ze sobą, czuję jak się męczę, ale to jest takie dobre zmęczenie, które zamiast zatrzymywać wypełnia mnie od czubka głowy do małego palca u stopy uśmiechem.
Że było już mocno po czasie nie spotkam nikogo po drodze. Postanowiłam zawrócić o 17:20, co dawało mi 40 minut na powrót. Jak później doczytałam z mapy byłam jakieś 5 minut od kolejnego istotnego punktu trasy. Natomiast mogłoby się okazać, że to było by znacznie za daleko. Kiedy zaczęłam schodzić zadałam sobie sprawę, że pół godziny od świątyni w cale nie daje zapasu czasowego.
Następne 30 minut albo biegłam, albo schodziłam po czymś tak stromym, że się nie dało szybciej. Warto zaznaczyć że byłam w sukience, baletkach i z torbą przez ramie. Kiedy już znalazłam się tak blisko, że wiedziałam, że zdążyłam zwolniłam. Warto było wyleźć tak daleko. :)
Jak się spodziewałam pół godziny było za mało dla mojej mniej aktywnej fizycznie koleżanki, która czekała na mnie w łódce. To był dobry dzień i bardzo cieszę się, że ta wycieczka potoczyła się właśnie tak. :) Został pewien niedosyt. Nie zdobyłam nadal żadnego pagóra w Korei, a trasa spacerowa ciągnęła się dalej niż doszłam.
Przez chwilę rozważałam czy by tu jeszcze nie wrócić, ale do wyjazdu do Japonii mam jeszcze nieco ponad tydzień i mnóstwo rzeczy do zwiedzenia. Może znajdę sobie jakąś inną górkę. :) Natomiast nie dziwię się, że właśnie tu machnęli sobie świątynie. Niesamowite miejsce. Tyle ciszy, spokoju, piękna wokół. Na prawdę niesamowite miejsce.
Podróż autobusem zajęła ponad pół godziny, następnie kilkunastominutowy kawałek łódką przez zalane tereny utworzone przez postawioną tamę. Mają tu cały system elektrowni wodnych.
Zanim wyruszyłyśmy w dalszą drogę chwila na małe coniecno. Obstawiam że ilość smaków jest ograniczona tylko ludzką wyobraźnią. W Brazylii były lody kukurydzane, Korea proponuje ten przysmak w wydaniu z czerwoną fasolą. Ku mojemu zaskoczeniu bardzo mi posmakowała taka wersja. :)
Burunduk, wiewiórka naziemna. |
Okazało się że wbrew oczekiwaniom mojej koleżanki do świątyni trzeba kawałek dojść. Pytanie nadal było ile, a znaki przydrożne nie były zgodne co do odległości. To informowały że jeszcze trochę, to że za kilometr trzeba będzie kupić bilet. Po drodze jednak nie brakowało atrakcji.
O tej chińskiej księżniczce jest legenda. (uzupełnić jak doczytam).
Wybierając wycieczkę na czwartek przekopywałam internet w poszukiwaniu informacji. Po zobaczeniu tego wodospadu wybór stał się znacznie prostszy. :) Acz nadal tu w okolicy jest poro rzeczy, które chciałabym zwiedzić.
Idąc tak pod górę zdałyśmy sobie sprawę, że czas jest mocno limitowany. Ostatnia łódka odpływa o 18.00, ale koleżanka chciała zdążyć na przed ostatnią, czyli pół godziny wcześniejszą. I wtedy zza zakrętu wyłoniła się buddyjska Świątynia Cheongpyeongsa.
Powoli ucz się tu zasad panujących i próbuję chociaż nie robić większych wtop. Nadal jednak zasady dobrego wychowania w wydaniu azjatyckim mnie przechytrzają. Przynajmniej wiem, że tu się dużo chodzi na boska. Co w sumie bardzo mi pasuje. :)
Powoli czas dobiegał końca, a mi apetyt na zwiedzanie rósł zamiast maleć. Wiem że główną atrakcją turystyczną tamtego miejsca jest właśnie ta świątynia, ale to nie był koniec trasy i bardzo mnie fascynowało co jest dalej.
W mojej głowie nastąpiła prosta kalkulacja. Jest jeszcze jedna późniejsza łódka. Co daje dodatkowe pół godziny. Wiem jak wrócić stąd do akademika. Mam jeszcze ochotę tu trochę zostać...
Tak więc pół godziny przed odpłynięciem przedostatniej łódki postanowiłyśmy się rozłączyć na wysokości świątyni. Dodatkowy plus tego był taki, że sama mogę iść znacznie szybciej. No to w drogę.
Ledwo zniknęłam za rogiem świątyni z wygładzonego piaskowo żwirowego deptaka moja doga zmieniła się w kamienistą ścieżkę. Przypomniałam sobie jak bardzo miałam ochotę odwiedzić dowolny pagór w okolicy, ale studenci zajmujący się tu mną uparcie omijali ten temat. Poczułam się jakbym dostała prezent pod choinkę, taki idealnie wymarzony.
Stęskniłam się za samotnymi wycieczkami. Dla niektórych to jest nadal trudne do zrozumie, ale ja bardzo lubię spędzać czas ze sobą. W sensie lubię też innych ludzi, mam sporo wspaniałych znajomych, ale mało co daje mi tyle wiatru w skrzydła jak ja, górska ścieżka i nikt więcej. Mogę wtedy iść znacznie szybciej, ścigam się tylko ze sobą, czuję jak się męczę, ale to jest takie dobre zmęczenie, które zamiast zatrzymywać wypełnia mnie od czubka głowy do małego palca u stopy uśmiechem.
Że było już mocno po czasie nie spotkam nikogo po drodze. Postanowiłam zawrócić o 17:20, co dawało mi 40 minut na powrót. Jak później doczytałam z mapy byłam jakieś 5 minut od kolejnego istotnego punktu trasy. Natomiast mogłoby się okazać, że to było by znacznie za daleko. Kiedy zaczęłam schodzić zadałam sobie sprawę, że pół godziny od świątyni w cale nie daje zapasu czasowego.
Następne 30 minut albo biegłam, albo schodziłam po czymś tak stromym, że się nie dało szybciej. Warto zaznaczyć że byłam w sukience, baletkach i z torbą przez ramie. Kiedy już znalazłam się tak blisko, że wiedziałam, że zdążyłam zwolniłam. Warto było wyleźć tak daleko. :)
Jak się spodziewałam pół godziny było za mało dla mojej mniej aktywnej fizycznie koleżanki, która czekała na mnie w łódce. To był dobry dzień i bardzo cieszę się, że ta wycieczka potoczyła się właśnie tak. :) Został pewien niedosyt. Nie zdobyłam nadal żadnego pagóra w Korei, a trasa spacerowa ciągnęła się dalej niż doszłam.
Przez chwilę rozważałam czy by tu jeszcze nie wrócić, ale do wyjazdu do Japonii mam jeszcze nieco ponad tydzień i mnóstwo rzeczy do zwiedzenia. Może znajdę sobie jakąś inną górkę. :) Natomiast nie dziwię się, że właśnie tu machnęli sobie świątynie. Niesamowite miejsce. Tyle ciszy, spokoju, piękna wokół. Na prawdę niesamowite miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz